wtorek, 31 lipca 2007

Gorączka sobotniego dnia

Zapowiadało się na burzę. Od piątku, a może i wcześniej. W piątek wieczorem mieliśmy wyładowania atmosferyczne. A w sobotę po dziewiątej przyjechaliśmy, aby przetrzeć kilka ostatnich zaprawek po bąblach i pomalować po raz drugi sufit, po trzeciej serii zaprawek.
Kiedy samochód wjeżdżał przed bramę żona z córką wychodziły z domu. Niczego nie miały w rękach. Szły lekkim i swobodnym krokiem - powiedziałbym z dzisiejszej perspektywy. Gospodarz coś majstrował przy mającej powstać automatycznej bramie: wydaje się, że miał poprawić polbruk przed nią. Wymieniliśmy "dzieńdobry" z kobietami, potem z mężczyzną.
Przetarcie i pomalowanie przetartych miejsc nie zajęło dużo czasu. Po godzinie poinformowaliśmy, że muszą one wyschnąć i że pojawimy się za półtorej godziny. W głosie gospodarza dało się wyczuć niedowierzanie. Jakby obawa, że nie wrócimy.
Przyjechaliśmy wpół do dwunastej i szybko pomalowaliśmy sufity. Mieliśmy już dość, gdyż znów pojawiły się bąble - na piątej, a miejscami szóstej warstwie farby. Większość przsyschła, ale jeden, ruszony, zostawił plamkę. Nic już nie dało się zrobić, tylko rozmazać ją na większej powierzchni.
Żona wróciła. W domu był także syn. Zebraliśmy narzędzia i wynieśliśmy do samochodu. Do krzątającego się przy bramie męźczyzny podszedł szef i poprosił o ostatni rzut oka. Poszliśmy pierwsi. Przed schodami wejściowymi leżał szary kot. Podrapałem go za uszami. Sądziłem, że gospodarz wejdzie przede mną. Ale zawieruszył się na chwile w przyległym garażu.
Śpieszyłem się. Miałem wyjechać na wieś. Już byłem nieco spóźniony.
Rzecz nie potoczyła się jak można, i należało, tego życzyć. Po raz kolejny doszło do spięcia. Tym razem większego. Gospodarz zaczął wskazywać miejsca na ścianach, które były nie do przyjęcia. Tak, można się było przyczepić, lecz takie wady należało wskazać wcześniej. Takie postępowanie wskazywało, że chce nie zapłacić ostatniej części. Sufitu już nie oglądał. Powtarzał, że nie wie co będzie jak minie kilka godzin, czy jakaś “dziura” znów się nie ujawni. Szef poszedł na udry. Chyba niepotrzebnie. Zarządał zapłaty za dodatkowe prace. Wywołało to furię inwestora. Zaczął biegać po pokoju i krzycząc podawać swoje argumenty: zbyt długi czas remontu, ewentualne zniszczenia mebli wystawionych na kryty balkon, plus niedokładności. Szefowi też puściły nerwy. Powiedział po chwili, żebym dzwonił na policję. Oniemiałem. Zatkało mnie. Dlaczego ja miałem dzwonić? I co miałbym powiedzieć policji? To nie było dobre posunięcie. Pokazało słabość argumentacji. Gospodarz rozbiegał się na dobre. Zagroził, że “wyp…” z domu. Podbiegł do gniazdka, które napawił szef i zamierzył się nogą, jakby chcial je wykopać ze ściany. W dalszym ciągu stałem i obserwowałem desperackie stroszenie się mężczyzny. Domyślałem się, że gra i zasugerowałem: - Dobrze. Niech Pan wywala. W tym momencie z drugiego pokoju dał znać syn: - Tata! Co ty!.
W pewnym momencie mężczyzna zbliżył się do szefa. Wtedy zauważyłem jak drga mu dolna warga. W oczach nie było widać pewności tylko furię.
- Nie wtrącaj się, z tobą się nie umawiałem - rzucił do mnie, gdy zasugerowałem, aby wskazał kwotę, którą chce odliczyć. Chciał zabrać całe 400 zł. Przesunął się pod drzwi. Miałem już dość scysji i chciałem odejść. Zasugerowałem to szefowi, gdy inwestor wyszedł na chwilę - jakby po nowe siły do kłótni. Szef jednak nie dał za wygraną powiedział do niego, że jeśli nie chce, aby do końca życia mijali się przechodząc na drugą stronę ulicy, niech zapłaci połowę z pozostałej sumy i rozstaną się w zgodzie. Nie sądziłem, że to może przynieść skutek. Lecz w tym momencie wstawiła się żona: - No dobrze już zapłać. I po chwili przyniósł umówione pieniądze. Przez chwile bronił się przed uściśnięciem dłoni, ale w koncu dał za wygraną i nie patrząc nam w oczy podał dłoń, najpierw szefowi, potem mnie.
Do widzenia powiedzieliśmy wszystkim. Szef niemal wybiegł, ja za nim ledwie nadążając. Na podwórku minęliśmy ich córkę. - Do widzenia - rzekłem uśmiechając się zwyczajowo.

Brak komentarzy: