niedziela, 25 kwietnia 2010

Ciąg dalszy życia ławkowicza Łozińskich

Byłem i ciągle jestem pod wrażeniem filmu... Zastanawiałem się nad fenomenem produkcji Marcela Łozińskiego "A gdyby tak się stało" (1995, 2007) w kontekście gry dziecka.

Stwierdziłem, że rola Tomka Łozińskiego, jednego z głównych bohaterów, jest wzorcową w swojej kategorii, a cała produkcja świetnie zarejestrowaną sekwencją wydarzeń, w której starsi państwo są spontanicznie wybraną grupą, która zechciała rozmawiać z 6-letnim chłopcem o swoim życiu.

Dzisiaj TVP Kultura zaprezentowała film Pawła Łozińskiego "Taka historia" opowiadający rok z życia sąsiada reżysera (i autora zdjęć) - Wiesława Pazińskiego (na zdjęciu po prawej) i jego kolegów i koleżanek z podwórka. Głos i wygląd utwierdził mnie po chwili, że mam do czynienia z jedną z ławkowych postaci "A gdyby tak się stało", nakręconego w 1995 roku.

Wtedy był do grubasek o spuchniętych nogach, o dużej głowie i o wszystkim dużym - jak podsumował wypowiedź pana Wiesława mały Tomek. Pan Wiesław marzył, zapytany przez chłopca, by zostać ministrem, prezydentem, choć jako pierwsze wymienił hodowlę koni. Powiedział wówczas enigmatycznie, że nie mieszka z dziećmi i, że jednak ktoś go kocha, na boku. Nie śmiałem nawet pomyśleć, że będę mógł zajrzeć głębiej w życie tego pana - wtedy jednego z wielu -  i zobaczyć, czy to co mówi 6-latkowi jest prawdą. Nie sądziłem, że zobaczę mini-epopeje nikomu nieznanego człowieka w ostatnim roku jego życia.

"Taka historia" podsunęła mi pytanie o tzw. autentyczność wyborów twórcy "A gdyby tak się stało" i respondentów chłopca. Podważyła ją. Ale nie podważyła znaczenia filmu - historii nikomu nieznanych.

sobota, 24 kwietnia 2010

środa, 7 kwietnia 2010

Okrągły węzeł

Wyobraźmy sobie „zero”, o tak - „0”, albo raczej tak - „o”, myśląc, że to „0”, czyli „zero”. A potem przełóżmy „0” na obraz, składający się ze splecionych ze sobą ścieżek losów wybranych ludzi. A może jeszcze inaczej... wybierzmy człowieka i śledźmy jego życie przez jedną godzinę. Potem, w momencie mijania zakładanego czasu, pójdźmy śladem ostatniej osoby, z którą nasz bohater spotkał się. I tak dalej... aż do powrotu do pierwszej sceny.
Reżyser i autor scenariusza Paweł Borowski poplątał losy przypadkowych osób w taki sposób, by co kilka minut można było wykrzyknąć - o widziałem tę osobę, wiem coś o niej. Dialogi intrygują autentycznością. Intrygują też inaczej - nie wiemy czy kolejna zapowiadana osoba nie jest tą, którą widzieliśmy przed chwilą, może mignęła 3 minuty temu. Taka obserwacja ekscytuje. Wchodzimy do gry i uważniej obserwujemy dalsze sceny.

Banalne, codzienne działania emanują emocjonalnym chłodem życia bohaterów. Chłód graniczy z bólem, ból z perwersją, albo z bezradnością wobec siły. 
Można pokusić się o stwierdzenie, że oko kamery nie analizuje, tylko chwyta obraz, by za moment oddalić się, jakby w obawie. Jakby z wrażeniem, iż przebywanie dłużej z jednym człowiekiem sprawiłoby, że obecność kamery zostałaby przez niego odkryta, a tym samym pogrzebana ludzka swoboda i autentyczność.  

Niezwykle trafne pokazanie samotności.

Paradokument?
„Zero” (2009),reż. Paweł Borowski,dystrybucja Monolith

piątek, 2 kwietnia 2010

Czy ktoś napisze biografię?

W 1989 roku PWN wydał książkę, której tytuł sugeruje biografię - „Aleksander Brückner 1856-1939”, opracowanie Władysława Berbelickiego. Jest to w rzeczy samej zestaw publikowanych wcześniej wspomnień i omówień życiorysu zawodowego uczonego polskiego.

Męcząca lektura. Poza trzema wspomnieniami świadków, najbliższych osób związanych z polskim filologiem, przedstawiających ostatnie wydarzenia z życia badacza kultury polskiej z Berlina dominują teksty laudacyjne, powstałe tuż po śmierci Aleksandra Brücknera. Dopiero kilka ostatnich, pisanych w latach 60, zawiera elementy krytyczne, dotyczące ocen części dorobku, stylu pisarskiego i zaangażowania polemicznego.

Polihistor, tytan pracy, encyklopedia wiedzy o języku i kulturze Słowian... - gremialnie pisali o samotniku z Berlina jego młodsi koledzy po fachu. Pisał dużo (około 1500 pozycji bibliografii), z ogromnym znawstwem źródeł, czytał wiele, wypowiadał się o niemal całej literaturze polskiej, potrafił tworzyć projekty syntez i realizować je z rzadką konsekwencją. Wreszcie dokonał znaczących odkryć źródłowych w średniowiecznej i nowożytnej literaturze, jak nikt do tamtej pory. Może zatem krytyczne uwagi to efekt małości ludzkich charakterów? Jedyną postacią z którą porównywano jego wizje kultury polskiej to Joachim Lelewel.

Podejmowano już próby wyjścia poza granice mitu Aleksandra Brücknera. Możemy odnotować krytyczne uwagi Stanisława Pigonia, Tadeusza Lehra-Spławińskiego, Jana Otrębskiego. Pojawiają się one na marginesie opisu zapału polemicznego badacza, jako cecha jego bezkompromisowego charakteru. Wydaje się, że dominujący ton pochwalny mogłyby stonować opinie dwóch, wymienionych przez Jana Otrębskiego, krytyków - Jana Baudouina de Courtenay i Henryka Ułaszyna, poświęcone koncepcji jego pracy badawczej. Nie mamy ich jednak. Ponadto podkreślano nieznajomość bieżących dokonań teoretycznych, językoznawczych i kulturoznawczych badacza kultury. Wydaje się, że w ogóle konceptualizowanie było słabą stroną Brücknera. Dlaczego jednak zależy nam na poszukiwaniu krytycznych uwag o Aleksandrze Brücknerze?

Krytyczne uwagi opierają się na rzeczowych argumentach. Można uznać, że jego obfite pisarstwo - chodzi o wielkie syntezy typu 4-tomowa "Historia kultury polskiej" - było możliwe dzięki szybkości, z jaką tworzył. Ta nie mogła sprzyjać gęstości informacyjnej tekstu. Teksty były przegadane, pełne dygresji, niepotrzebnego rozwijania wątków pobocznych. Ważne i atrakcyjne dla nieprzygotowanego czytelnika, niewystarczające dla znawców tematu. Zakładamy jednak, ze nie wszystkie teksty raziły potocznością.
Rzadkiej pracowitości przeciwstawia się trwanie przy swoich tezach, mimo krytyk, i przyznawanie prawa krytyki tylko samemu sobie, co czynił nieraz.

Z 17 tekstów wyłania się obraz uczonego. Z jednej strony uczonego uwielbianego, cenionego, poważanego, ale i samotnego, a może co za tym idzie sarkastycznego w uwagach, a na polu kontaktów naukowych zbyt ograniczonego do kręgu analiz w duchu pozytywistycznym. Z drugiej strony jego życie towarzyskie było ubogie, osobiste nieznane, a sądząc z ogromu pracy można zaryzykować tezę, że podporządkowane pracy zawodowej.

Czy Aleksander Brückner potrzebuje swojego domosławskiego? Raczej nie, potrzebował 60 lat temu, gdyby nie II wojna światowa. Ciekawe są natomiast kulisy - raczej idee, potrzeby kierujące środowiskiem naukowym, które popchnęły je do stworzenia mitu Brücknera - jednego z niewielu polskich ludzi-instytucji.