niedziela, 30 września 2007

Przychylność losu

fot. autor

Mecz najniższej klasy rozgrywek w piłce nożnej: Eurocentr Suchowola contra Orzeł Kleszczele. Wybrałem się z ...odrobiną obaw. Przed chamstwem, ale ciekawość przemogła. Chciałem być anonimowy. Ale nie można było nie spotkać uczniów.
Spodziewałem się nieco więcej kibiców i więcej wulgarności. Ta oczywiści była - szczególnie odznaczał się jeden niespełna rozumu “kibic”, ale jej poziom nie dorastał pierwszoligowemu, głośniejszemu i bardziej zorganizowanemu (vide: doświadczenia z meczu Jagiellonia-Górnik Zabrze).
Sami mężczyźni, pestki, uczniowie z Suchowoli i gdzieniegdzie piwo. Dwie małe trybunki: jedna dla starszych, druga okupowana przez gimnazjalistówi i miejscowych tych mniej zainteresowanych.
Dopingu prawie nie było nie licząc głośnych, rymowanych i wulgarnych okrzyków młodego pijaczka. Czasami zbierały one uśmiechy, ale kilka razy został skarcony - chyba przez jednego z działaczy, a potem sędziego, który stwierdził, że jego wypowiedzi są żałosne. Jego reakcja zaskoczyła mnie nieco. Najpierw przeprosił publicznie - i zyskał za to uznanie w podniesionym kciuku arbitra, potem, po gwizdku sędziego na przerwę, podbiegł i zaczął po raz kolejny tłumaczyć się.
Drużyna Suchowoli miała szczęście, że nie przegrała całego meczu. Do 30 min. drugiej połowy jednak zasłużenie przegrywała 1:2, gdy w zderzeniu podbramkowym sędzia podyktował rzut karny przeciwko Kleszczelanom. Zawodnicy Orła tak byli przeciwni decyzji sędziego, że dwóch zostało wyrzuconych z boiska zapewne za zbyt ostre krytykowanie jego decyzji. Cóż z tego, skoro piłkarz Eurocentru karnego nie wykorzystał, a Kleszczelanie mieli jeszcze dwie stuprocentowe sytuacje. Dopiero kontratak Suchowolan przyniósł wyrównującego gola. Nie było ich jednak stać na więcej.
Jak z resztą w całym meczu. Brak solidnych rozgrywających umiejących przytrzymać piłkę. W ataku akcje przypadkowe, bez zawiązania sytuacji podbramkowej - pierwsza bramka dla Suchowolan padła po samobójczym uderzeniu jednego z piłkarzy drużyny przeciwnika. Potem doszły wątpliwe zmiany osobowe na tzw. oldboyów.
Kleszczelanie potrafili dłużej utrzymać sie przy piłce. Mieli silniejszych obrońców i nieco lepszych napastników. Wyróżniały się jednostki. Eurocentr przeważał dobrze zgraną taktyką łapania na pułapki offside’owe. Piłkarze Orła tego elementu gry jeszcze nie opanowali.

W sumie remis 2:2.

Filmowe tło dla "Katynia"


Adam Krzemiński o trzech filmach poświęconych relacjom sąsiedzkim w kontekście trudnych kwestii historycznych: polski “Katyń”, niemiecki “W końcu przychodzą turyści” i rosyjski “Franz i Polina” (Polityka, 29.09.2007).
Wnioski redaktora “Polityki” są pesymistyczne: film Wajdy jest zapatrzeniem się we własne traumy, bez wizji dialogu polsko-rosyjskiego - to ciągłe samotne przeżywanie miejsca pamięci; niemiecka realizacja, zdaniem autora artykułu najbogatsza w treści i stawiająca trudne pytania, nie potrafi rozwiązać problemu, jaki pojawia się w momencie gdy brakuje partnera do dialogu; wreszcie rosyjski film unika dialogu pokazując jak 12-letni Kazimierz (sugestia, że chodzi o polskie dziecko) zabija ofiarnego esesmana, by, jak można sądzić, w ten sposób zerwać długo nawiązywany uczuciowy dialog rosyjsko-niemiecki.
Czy zatem mamy kryzys? Nieodkrywcze to stwierdzenie. W odniesieniu do Niemiec warte pytania dlaczego tak się dzieje, lecz odpowiedź, że po prostu jest brak partnerów, wydaje się wystarczająca. Adam Krzemiński podsumowuje też pozostałych sąsiadów: Rosję i Polskę. Ta pierwsza nie dojrzała jeszcze do krytycznego oglądu własnej pamięci społecznej. Opisany “Katyniem” stan dyskusji w Polsce też ma swoje oczywiste wyjaśnienie. I nie tyle należy upatrywać go w niedojrzałości strony rosyjskiej. W dyskusji o niemiecko-polsko-rosyjskiej polityce historycznej jeden z rosyjskich dyskutantów miał powiedzieć, że - w odróżnieniu od tego co robią bracia Kaczyńscy - Rosjanie Niemcom żadnych rachunków nie wystawiają.
Ale czy “Katyń” nawiązuje do aktualnej polityki zagraniczej PiSu? Nie. Wajda był senatorem PO - to po pierwsze. Po drugie - reżyser opowiada osobistą historię, bowiem w Katyniu zginął jego ojciec. Historia opowiadania w “Katyniu” nie jest jednak wyłącznie Wajdy. To obolałe miejsce pamięci polsko-rosyjskiej, przemilczanej przez komunistyczne władze państwowe i domagającej się symbolicznego opłakania. I film to czyni. Ale czy tylko tego należało oczekiwać? Z punktu widzenia PiSowskiego elektoratu, chyba tak. I w tym tkwi polityczno-wyborcza aktualność "Katynia".
Nie dojrzeliśmy do przepracowania tej części pamięci społecznej. Już szykują się pielgrzymki do kina. W białostockim kinie “Pokój” bilety można kupić dopiero po wcześniejszym zamówieniu, a w Suchowoli oczekuje się kiedy można będzie zaprowadzić tam uczniów. I cóż można będzie zobaczyć jak nie propagandowy afisz, jak sugeruje Adam Krzemiński?
Krytyka ostatnich dokonań Wajdy odbywa się tu i ówdzie (ubiegłotygodniowy felieton Szerszunowicza w lokalnym "Kurierze Porannym"). Lecz jest marginalizowana, bowiem autor jest zbyt jednoznaczną ikoną polskiej kinomatografii, by potraktować poważnie, a nie jak obrazoburstwo czy spisek, taką krytykę. I chyba na tym wypada zatrzymać się.

wtorek, 25 września 2007

Frequentologia

- To jak się żyje - zapytał kierowca młodego małżonka wsiadającego do autobusu wraz z żoną. - Może nie lepiej, ale częściej - rezolutnie odpowiedział. Aż mnie przytkało. Świeży pan młody - wywnioskowałem to po pozostałościach ślubnej fryzury jego żony - pokręcił się po autobusie. Stanął przy kierowcy i próbował zagadać. Ostentacyjnie obnosił się pewnością.
Usiedli sobie na siedzeiu obok. Ściskali się, całowali od czasu do czasu, śmiali się. Słowem całkiem zwyczajnie - tak jak można sobie wyobrazić młodą parę ciekawych siebie ludzi, mało znających się przed i nadrabiających zaległości.
Czy to jest norma? Powoli przestawałem się dziwić, tym bardziej, że nie zauważyłem żadnej reakcji żony. Ładna dziewczyna. Brunetka z balejażem, ładna cera. On w jeansowym kostiumie, włosy krótsze po bokach i z tyłu. Szczupły. Grube, lekko nabrzmiałe palce. Na lewym kciuku, pod paznokciem duży krwiak. Wydało mi się, że pracuje na budowie lub w warsztacie samochodowym. Obydwoje jechali do domu, wysiedli w Suchowoli.
Czy taki komentarz to jest przykład normy? Zapewne tak. Zachowanie nie wzbudziło niesmaku, a nawet jeśli to nieokazywany. Można powiedzieć, że kobieta jest tutaj instrumentem. Zdaje się, że zgadzając się na takie traktowanie będzie szukała innej sfery, w której zdobędzie przewagę.
Czy to że kwestia relacji seksualnych pojawia się w żartach, powiedzeniach, to po prostu pewnego rodzaju męska erudycja (intertekstualność), a może oswajanie sfery nie do końca zdefiniowanej w relacjach intymnych? A może manifestowanie prawa wyłączności w jednej ze sfer?
Cóż, zobaczyłem pewien schemat. Tutaj walka z normą może trwać bardzo długo. Bo norma jest obwarowana społeczną sankcją. Miejsce przeciętnej kobiety na wsi jest w domu, a męża w pracy - inaczej mówiąc obydwie role zostały dawno zdefiniowane.
Pamiętam jak westchnął młodożeniec: - eehh... jutro znów do pracy. I wcale nie częściej - można dodać - może za to bardziej monotonnie?

poniedziałek, 24 września 2007

Grzybobranie

Niedzielne przedpołudnie w tzw. otulinie Puszczy Białowieskiej. Prawdziwki i opieńki zabrałem do domu.
Co za feeria zapachów w raz ciepłym, raz chłodnym leśnym powietrzu. Igliwie, liście, grzyby - pod wpływem ciepła słonecznego wszystko to mieszało się i dawało niezapomniany bukiet zapachowych doznań!







Widok na "ozercie" - 1-szy dzień jesieni


Pod koniec maja fotografowałem rzeczkę dwukrotnie. rzy miesiące później można zajrzeć i zobaczyć jak zmienił się krajobraz.


Łąka, którą dzierżawiliśmy kiedyś, została przekształcona w poletko, prawdopodobnie zasiane żytem - z przeznaczeniem dla jeleni.


Trochę poszarzało.





Żuczek kąpał się raczej chętnie, choć tutaj zachęciłem go do wskoczenia rzuconym do wody patykiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że sam mógłbym to zrobić, w końcu to jesień.


Żuczka ciągnęło do lasu, choć swoje 10-te urodziny ma już poza sobą.


Wrzos już podobno przekwitł. Tak wyglądał pierwszego dnia jesieni.

niedziela, 23 września 2007

Sposób na życie w wydaniu żydowskim (sprzed wieku)


Powinienem zacząć od Miszny lub Gemary Tewjego Mleczarza, aby zwrócić uwagę na oryginalne cechy utworu Szolem Aljechema. A zatem jak jest napisane w Tocharot w Misznie: “Co ma wisieć nie utonie” czyli, że początek pisania jest najtrudniejszy.
Warto zwrócić uwagę na formę utworu. Znaczenie ma gatunek literacki. Narracja prowadzona jest w formie listów, które pisze Tewje do Szolem Aljechema. W formę epistolograficzną narrator wplata opowiadania: o zmianach w swoim statusie materialnym, o swoich córkach, wreszcie, w ostatnim, o pogromie. Więź Tewjego z autorem jest pełna szacunku - wynikającego z potrzeb gatunku - ale i ciepła, jakie można zauważyć obserwując zaufanie piszącego do autora. Jak wiadomo pomysł jest interesującą autorską kreacją.
Szolem Aljechem, który zna życie ukrainskich Żydów z obserwacji, maluje obraz świata skończonego, zdeterminowanego wolą Jahwe, ale naznaczonego wstrząsami obyczajowymi i politycznymi, które dzięki oryginalnej wykładni tradycji i “osobistego Jahwe” Tewje ogarnia. Wpisuje w nie losy biednego Żyda. Warte zwrócenia uwagi jest nie śledzenie tego jak rozpada się żydowska rodzina pod razami trzęsącego się w posadach imperium rosyjskiego. Uważam, że ciekawe jest powtórzenie tez, które opisują jak Tewje Mleczarz próbuje przywrócić do porządku rozpadający się jego świat.
Po pierwsze, jedno z życiowych twierdzeń Tewjego mówi: Gdyby Jahwe nie lubił biednych, nie zrobiłby Żyda takim.
Po drugie: gdyby moja córka to był milion, to ja byłbym milionszczyk po siedmiokroć - powiada handlarz nabiałem z Kirosławki. Inaczej mówiąc: trzeba cieszyć się z tego co się ma, w każdej rzeczy tkwi bowiem powód do radości.
Należy zwrócić na szczególną umiejętność komunikacyjną naszego bohatera. Tewje cytuje z pamięci komentarze do Tory i komentuje je. Jak wynika z rezultatów pracy tłumaczki nie wszystkie cytaty da się odnaleźć w Misznie czy Gemarze. Zresztą słuchacze Tewjego też nie zawsze znoszą jego wynurzenia cierpliwie, a on sam także jest świadom oryginalnego daru. Może obdarować lub obciążyć rozmówcę cytatem z ksiąg komentarzy. Jego wywody pełnią jednak ważną rolę. Fundują bowiem pewien światopogląd. Tak jak żarty z uczelnianych profesorów, z polityków - czy to ukraińskich czy polskich - tak tutaj oswaja się ponurą rzeczywistość kpiąc w niej, nie roszcząc pretensji do zmiany czegokolwiek. Zmiana bowiem wymaga realnej oceny stanu rzeczy i zaproponowania programu. Tewje broni swój świat, i dlatego, jeśli trzeba, ucieka do świata ... wyobraźni. Żona Gołde jest tego codziennym świadkiem, ale nie jest to jej obojętne. Bezpardonowo ignoruje jego samorodną erudycję i sprowadza na ziemię, gdy zapomni się w marzeniach.
Światopogląd Tewje Mleczarza jest zdeterminowany kulturowo. Bieda - jak sądzę, dziedziczna - nie jest dla niego powodem do depresji. Choć trwa, i mimo marzeń Żyda powraca, ubóstwo jest jak rzecz, której gdy nie można się pozbyć, należy nauczyć się żyć z nim, nie rezygnując oczywiście z marzeń. Jak mówi chińskie przysłowie: czego nie można zabić, trzeba pokochać. Choć to bardzo wschodnie, zamiast płaczliwej rosyjskiej dumki mamy tu do czynienia z dialogiem i autoironią. A to już nie jest cecha kultur wschodu - jeśli można użyć takiego nadto upraszczającego określenia.

środa, 19 września 2007

Ale jazda :-(

W autobusie komunikacji PKS. Obok mnie i przede mną siedzą uczniowie, dojeżdżający do szkoły w Białymstoku. Jeden z nich zagaja przy wyjeździe autobusu na ul. Boh. Monte Cassino: - Tu w komisie stoi porsche. Można pójść i zobaczyć je przed autobusem. - I co - odpowiada stojący nieco dalej kolega - pójdziesz i bedziesz konia walił. - Tak, tak porsche-porcze - dorzuca trzeci przedrzeźniając.
... i koniec tematu.

poniedziałek, 17 września 2007

Samotność w sklepie

Niedziela, około 10.15. Pędziłem do suchowolskiego samu by zdążyć przed tłumem, który opuszczał kościół i udawał się na zakupy. Nie udało się. Do sklepu musiałem wejść bez koszyka.
Wszędzie kolejki, jakby miał nadejść kataklizm kolejnego dnia. Kolejka także do kasy. Przede mną wysoka, zgrabna blondynka. Ubrana dość wyzywająco, dyskotekowo. Buty na obcasie z wysokimi cholewami, jeansy, krótka kurteczka, odkrywająca co jakiś czas ładny, opalony brzuszek. Włosy blond, farbowane, i nie zniszczone. Kształtny nos i usta. Słowem zwracała uwagę swoją urodą, bardziej niż stylem ubierania się.
Kolejka dość wolno przesuwała się więc wierciłem się niemiłosiernie. Moją uwagę tym razem przyciągnął stojący przed blondynką męźczyzna. Na oko około 35 lat, może więcej. W jasnych jeansach, brązowych pantoflach, i takiej samej skórzanej kurtce. Na głowie firmowa czapeczka z napisem. Szczupły, rzekłbym chudy, o pociągłej twarzy ciemny blondyn. Stał odwrócony 3/4 do dziewczyny. I zagadywał ją coraz, niepewnie, z wyczuwalnym wysiłkiem.
- Pani po zakupy? - Tak - odpowiedziała grzecznie blondynka i zerknęła znacząco na trzymany przed sobą koszyk. - Pani stąd? - kontynuował mężczyzna. Już w tym momencie wiedziałem, że nic nie odciągnie mnie od wysłuchania tej rozmowy. - Nie z Białegostoku - odparła. - A często pani tu przyjeżdża? Gdzie pani mieszka? A czyja pani - parł jak taran. - Tu mam rodzinę, więc przyjeżdżam co jakiś czas? - Może wie pani czy tu można napić się kawy? To może poszlibyśmy na kawę? Oho, pomyślałem. A to ci się dostanie zaraz. - Ale ja tylko na zakupy, a potem muszę do domu - odparowała dziewczyna. - A w przyszłym tygodniu pani będzie? Może, wtedy? - nie rezygnował chłopak. - Wie pani życie krótkie. A tak będzie co wspominać - filozoficznie zagadnął, a może podsumował. No tak, pomyślałem, bierze ją na litość. - Krzysiek jestem - nieoczekiwanie przedstawił się. - Kasia - odpowiedziała blondynka. - Miło mi - uśmiechnął się w odpowiedzi. - Może jednak spotkamy się? - nacierał znowu, nieczuły na odmowę, choć nieco zbity z tropu. Kiedy zaczynał mówić odwracał się do niej. Kiedy kończył ciało kierował w inną stronę, zgodnie z ruchem kolejki. Widać było wahanie, ale i desperację w jego działaniach. - Widzi pani. Ot samemu się żyje. I nie ma z kim porozmawiać.
Już nadeszła jego kolej na płacenie. Nonszalancko położył towar: zawinięte w folię opakowanie herbaty i coś jeszcze. Nie chciał wziąć kilku groszy reszty, ani reklamówki. Odszedł kilka kroków od kasy, zatrzymał się i odwrócił, lecz niepewnie. Chyba dawał sobie jeszcze jedną szansę. Dziewczyna zapłaciła, zapakowała produkty: jogurty, spray do włosów, dezodorant i chyba coś jeszcze. I stanęła tyłem do niego, tuż za kasą, jakby czekała na kogoś z kolejki.
Wtedy zobaczyłem jej twarz. Uśmiechała się. Może z odrobiną drwiny, lekceważenia wobec tego co się przed chwilą wydarzyło, ale i dumy, że zwraca uwagę swoją urodą i jest obiektem adoracji, nawet w kolejce do kasy.
Kiedy odebrałem moje warzywa, zacząłem szukać wzrokiem mężczyzny. Nie znalazłem go jednak.

niedziela, 16 września 2007

Żart z “czasu karnawału”


Rozmowa dziennikarza I PR z zaproszonymi ekspertami d/s polityki, księdzem z UKSW i politologiem z UW. Rzecz dotyczy kulisów i konsekwencji rezygnacji Jana Rokity z kandydowania do parlamentu w nadchodzących wyborach. Omawiając kwestię wpływu odejścia polityka PO na wyniki wyborów dziennikarz rzuca znamienne zdanie: - Szkoda, że nie było podsłuchu w pokoju, gdzie rozmawiali Tusk z Rokitą. Wokół słyszać uśmiechy. I komentarz podkreślający, że to był żart.
Oczywiście to był żart. Jakże niesmaczny. Jest dowodem na to, że podsłuchiwanie polityków nie jest czymś nadzwyczajnym. Czy żartowanie to sposób na oswojenie czegoś, co w normalnym czasie, niekarnawałowym, jest wykroczeniem wobec norm prawa? Czyli podkreśleniem, że mamy do czynienia z praktyką właściwą karnawałowi, choć dziejącą się w zuełnie poważnej sferze zarządzania państwem? Sądzę, że tak, choć nie absolutyzuję swojej racji. Kiedy kilka dni temu słuchałem mojej cioci z Kijowa, wiele miejsca w jej wypowiedzi zajęło przytaczanie żartów o nikłym wykształceniu premiera Janukowycza i rozmiarach ignoracji ukraińskich oligarchów. Zwróciwszy uwagę na ten fakt otrzymałem następujący feedback: - Przecież inaczej nie da się żyć w tak urządzonym kraju.

piątek, 14 września 2007

Głucha uprzejmość

Siedziałem przy oknie w autobusie prywatnej komunikacji niczym sardynka w puszce. Na rękach teczka z laptopem, płaszcz, butelka krynki i gazety. Między nogami plecak, na szczęście niezbyt wypchany. Obok blondynka w średnim wieku posadziła kilkuletniego synka, 5-6 lat. Sama usiadła po drugiej stronie. Blondynek w sweterku nie mógł usiedzieć w miejscu. Mama dała mu nowoczesny telefon, aby pograł sobie. Chłopakowi do szczęścia brakowało jednak efektów dzwiękowych. Próbował prosić mamę o włączenie ich, lecz ta pozostawała nieugięta. Po kilku próbach pogodził się i grał, grał, aż w końcu, zmęczony, zaczął przesuwać się przez wypełnione pasażerami przejście do mamy. Mama widząc to zabrała go do siebie na kolana.
Na wolne miejsce usiadła młoda dziewczyna, uczennica, która do tej pory stała w przejściu z plecakiem na plecach, zupełnie nie zważając, że niepotrzebnie wypełnia nim przestrzeń. Dzięki temu, że usiadła zrobiło się luźniej.
Siedzieliśmy tak przez kilkanaście minut. Tłok bardzo powoli rozluźniał się. Osoby stojące przy moim rzędzie powoli przesuwały się. W pewnym momencie stanęła, stojąca do tej pory z przodu, dziewczyna. Proste, tylko przy skroniach kręcące się włosy, miały kolor niefarbowanego kasztanu. Twarz okrągła, o cechach lekko wschodnich. Cechą charakterystyczną był zadziwiający brak cech szczególnych. Brązowy rozpinany sweterek i uczyniony ręką znak krzyża przy cerkwi w Zwierkach - to wszystko co mi zostało w pamięci.
Siedząca obok mnie dziewczyna zerwała się ze słowami na ustach: - Niech Pani usiądzie! - Nie, nie - odparowała głośno stojąca. Zaprzeczenie było bardzo głośne. Moja sąsiadka uparła się jednak: - Ależ proszę usiąść. Ja postoję. - Ależ nie, proszę siadać - nie dawała sa wygraną druga. Uniosłem nieco głowę, bo oprócz silnego głosu, zwróciły moją uwagę powtarzane po raz kolejny te same prośby. Zacząłem podejrzewać, że przyczyną nalegań dziewczyny była niewidoczna dla mnie ciąża stojącej kobiety. Chyba jednak tak nie było. Obydwie kobiety nie słuchały siebie. Raz jeszcze padło ta sama prośba i ta sama riposta. Zacząłem się uśmiechać znacząco, nie patrząc w ich stronę. W końcu jednak uczennica przeszła do decydującego ataku. - No, ale ja postoję. W końcu jestem młodsza. Chwila ciszy i druga odpowiedziała, może z odrobiną oburzenia w głosie: - Ależ ja wcale nie jestem taka stara. I usiadła obok mnie.