niedziela, 11 stycznia 2015

O czytaniu

We wstępie do książki Paweł Rodak pisze o tym jak powstawała książka składająca się z serii wywiadów. Rok 2001, jesień, budynek Maison des Sciences de l'Homme, 54 bd Raspail, Rose-Marie Lagrave - oto "déclencheurs de la mémoire". Wyobrażam autora podążającego na jedno ze spotkań z rozmówcami. Jesień jak zwykle bardzo ciepła. MSH wciśnięty między dwie duże kamienice wydawał się swoistą twierdzą. Albo dumasowską żelazną maską: żeliwne pionowe zewnętrzne żaluzje przypominały znającym przeszłość tego budynku o jego więziennym epizodzie w latach 50. Za przeszklonymi drzwiami widać czarnoskórych strażników kontrolujących wchodzących - po 11 września byli we wszystkich instytucjach, po zielonych przeźroczystych workach na śmieci to druga wyraźna zmiana tego roku. Z wewnętrznego pionu komunikacyjnego można było pojechać na jedno z ośmiu pięter jedną z dwóch bardzo powolnych wind. Można też było zejść schodami do podziemnej kondygnacji i od 11.30 zjeść obiad. Pod warunkiem, że miało się specjalny carnet. W kolejce do obiadu za 2 euro można było spotkać w demokratycznym tłoku studentów, profesorów EHESS i nie tylko, gości MSH. Pierwsze piętro biblioteka - tam można było umówić się z profesorem, jeśli ten nie miał własnego gabinetu na jednym z pięter. Od trzeciego piętra wchodziło się w kremowy świat ścian gabinetów profesorów i biur. Wszystkie podobne do siebie: w połowie korytarza dwa skrzydła drzwi wahadłowych, na wysokości piersi okrągłe okienka, jak w kajucie statku. Jedno z biur zajmowała Rose-Marie Lagrave: po przekroczeniu przeszklonych niedomykających się drzwi uderzała ściana papierosowego dymu, nieomylny znak, że profesor jest u siebie. Na stole stał pomarańczowy laptop Macintosh, obok popielniczka. Znajoma chrypka głosu Lagrave dochodząca z saloniku dla gości była nieomylnym znakiem, że jest, przyjmie, wysłucha, doradzi, pomoże, jeśli trzeba przenocuje. Taki dobry duch z nieodłącznym papierosem. Profesorskie gabinety niczym nie różniły się od siebie poza trudną do odnalezienia prostą wizytówką profesora wsuniętą w wolny prostokącik. Niektóre biura stały puste przez grzeczność, jak J. Le Goffa, inne pustoszały niemal na oczach zagubionych studentów, którzy krążyli na korytarzach zdążając na umówione spotkanie - jak ten prof. Bazina, który zmarł w swoim gabinecie. Wyjątkowym miejscem spotkania mogła być cafetérie: na parterze, z wyjściem na wewnętrzny ogródek, gdzie stadko studentów i niektórzy profesorowie palili kolejnego papierosa. O wyjątkowości tego miejsca świadczyły: kawa za 0,5 Euro, czekoladowe ciastko, surowa madame, jakby żywcem przeniesiona ze sklepu mięsnego z okresu małej stabilizacji i zwyczajowe pytanie, którym rozpoczynało się konwersację stojąc w ogonku: sur quoi tu travailles.
Dlaczego warto przeczytać rozmowy z J. Le Goffem, R. Chartierem, J. Hébrardem, D. Rochem, Ph. Lejeunem? Warto, jeśli interesuje nas jeden z tematów podjętych w wywiadach: rozmówcy Pawła Rodaka, profesora IKP, badacza diarystyki, zostali dobrani według klucza tematycznego: książka, lektura, czytelnik, pisanie.
Wspomnę o dwóch, z mojego punktu widzenia najciekawszych wątkach rozmów. Pierwszy jest rezultatem rozmowy z J. Hébrardem i zawiera się w pytaniu jak dotrzeć do świadectw, jakie pozostawia po sobie czytelnik, dokładniej, jakie pozostawia po sobie akt czytania. Francuski badacz stwierdza, że każdy akt czytania poprzedzony jest rozmową z członkami grupy czytającej, w efekcie której czytelnik sięga po książkę: "... jeśli chcę zrozumieć jakiś tekst, muszę, zanim go przeczytam, porozmawiać o nim z ludźmi, którzy już go przeczytali" [126]. Książka milczy, nigdy nie mówi nam tego, czego nie zrozumieliśmy - pisze Hébrard, podkreślając znaczenie aktu lektury. Jak jednak dotrzeć do tego co zostało zrozumiane?
Lektura prac z serii Bibliothèque bleue (przełom XVI-XVII wieku) pokazała, że nawet najmniej wyrobieni czytelnicy nie przejmują opinii serwowanych im przez autorów/redaktorów dzieł. Oni je stwarzają w oparciu o własną kulturę. Cytowany M. de Certeau tak podsumowuje kwestię: "można czytać co się chce, nie ma to żadnego znaczenia, gdyż nie wierzymy w to co czytamy" [143]. Takie stwierdzenie jest otwarciem pola badawczego jakim jest akt lektury. "Przestańcie zajmować się książkami i bibliotekami, popatrzcie na czytelników, a dowiecie się wielu rzeczy" - cytuje dalej de Certeau. Co robi czytelnik - pyta się zatem francuski uczony o akt lektury. "Przybywa do tego miasta i przebiega je, a może to zrobić na tysiące sposobów" [144]. Internetowe "przebieganie" jest dla Hébrarda przeglądaniem. Trudno uchwytnym tak jak określenie jednej z tysiąca dróg przebiegania. Dlatego najlepszym materiałem badawczym jest akt mowy, któremu Hébrard nadaje pierwszorzędną wartość. Także w pracy badawczej widząc w kuluarowych rozmowach, seminaryjnych dyskusjach impuls do powstawania najbardziej odkrywczych pomysłów. Widzi też zagrożenie wówczas kiedy pisanie będzie ważniejsze niż czytanie. A dowodem na porażkę lektury nie "skonsumowanej" w rozmowie jest los Menocchia, włoskiego młynarza, powieszonego za herezje powstałe w rezultacie przypadkowych lektur (patrz C. Ginzburg, Ser i robaki..., Warszawa 1989). Jak jednak chwytać akty mowy?

Drugi odnosi się do rozmowy z Philippem Lejeune i tego jak badacz autobiografistyki i dzienników przekonuje o równej wartości badawczej dzienników znanych postaci i relacji, których autorzy nigdy nie publikowali. Tak ocenia autobiografie: "Tekst - jeśli mogę tak powiedzieć - może być zły tylko wtedy kiedy wyraźnie powstaje z zamiarem bycia dobrym. Ale tekst, który nie ma ambicji literackich, z reguły okazuje się dobry również literacko. Taki tekst funkcjonuje bowiem w przestrzeni, która jest przestrzenią ludzkiego porozumienia. Bardzo łatwo napisać złą powieść, bardzo trudno złą autobiografię..." I dalej o tym, że pisze się tak jak się potrafi, że braki i ułomności nie są nimi, a tylko ilustrują ludzki los. Są po to, aby je interpretować nie sądzić - kończy Lejeune [278].
Autobiografia jako gatunek wypowiedzi staje się łącznikiem pomiędzy wypowiedzią ustną a pisaną. W tej pierwszej widzi francuski badacz unikalne świadectwo, rezultat relacji między tekstem a aktem jego lektury. Jest pozostałością aktu mówienia, który zarówno Lejeune jak i Hébrard oceniają najwyżej.

Wychodząc z la Maison des Sciences de l'Homme autor Rozmów... mógł w ulicznym gąszczu "przebiec"  jedną z kilku ścieżek: w lewo do linii metra nr 10, w prawo do stacji St Sulpice, czy naprzeciw ulicą d'Assas, w kierunku fontanny bd St Michel. Mógł też udać się w poszukiwaniu aktów mowy do podającego kawę Serba, w brasserie po prawej.

O niemożliwości odrodzenia

Kogo mieliby naśladować starożytni? - powtarzano w XVI wieku, w odpowiedzi na pytanie czy można naśladować Greków i Rzymian. Co oznacza, tak to rozumiem, że naśladowanie jest niemożliwe.
Renesans jest prądem kulturowym, nie epoką - pisze Peter Burke. Dlaczego? Angielski badacz poświęcił 70-stronicowy esej odpowiedzi na to pytanie. Jest tak ponieważ:
nie można wskazać granic epoki, tak czasowych jak geograficznych,
dotyczy zjawisk kulturowych będących udziałem elity, nie ogółu,
jest kontynuacją, nie naśladownictwem starożytnych wyrażającą się w łączeniu elementów pogańskich z chrześcijańskimi, transformacją elementów literatury czy architektury śródziemnomorskiej z tradycjami lokalnymi.
Tyle zapamiętałem. Czy warto? Niekoniecznie.