wtorek, 31 lipca 2007

Gorączka sobotniego dnia

Zapowiadało się na burzę. Od piątku, a może i wcześniej. W piątek wieczorem mieliśmy wyładowania atmosferyczne. A w sobotę po dziewiątej przyjechaliśmy, aby przetrzeć kilka ostatnich zaprawek po bąblach i pomalować po raz drugi sufit, po trzeciej serii zaprawek.
Kiedy samochód wjeżdżał przed bramę żona z córką wychodziły z domu. Niczego nie miały w rękach. Szły lekkim i swobodnym krokiem - powiedziałbym z dzisiejszej perspektywy. Gospodarz coś majstrował przy mającej powstać automatycznej bramie: wydaje się, że miał poprawić polbruk przed nią. Wymieniliśmy "dzieńdobry" z kobietami, potem z mężczyzną.
Przetarcie i pomalowanie przetartych miejsc nie zajęło dużo czasu. Po godzinie poinformowaliśmy, że muszą one wyschnąć i że pojawimy się za półtorej godziny. W głosie gospodarza dało się wyczuć niedowierzanie. Jakby obawa, że nie wrócimy.
Przyjechaliśmy wpół do dwunastej i szybko pomalowaliśmy sufity. Mieliśmy już dość, gdyż znów pojawiły się bąble - na piątej, a miejscami szóstej warstwie farby. Większość przsyschła, ale jeden, ruszony, zostawił plamkę. Nic już nie dało się zrobić, tylko rozmazać ją na większej powierzchni.
Żona wróciła. W domu był także syn. Zebraliśmy narzędzia i wynieśliśmy do samochodu. Do krzątającego się przy bramie męźczyzny podszedł szef i poprosił o ostatni rzut oka. Poszliśmy pierwsi. Przed schodami wejściowymi leżał szary kot. Podrapałem go za uszami. Sądziłem, że gospodarz wejdzie przede mną. Ale zawieruszył się na chwile w przyległym garażu.
Śpieszyłem się. Miałem wyjechać na wieś. Już byłem nieco spóźniony.
Rzecz nie potoczyła się jak można, i należało, tego życzyć. Po raz kolejny doszło do spięcia. Tym razem większego. Gospodarz zaczął wskazywać miejsca na ścianach, które były nie do przyjęcia. Tak, można się było przyczepić, lecz takie wady należało wskazać wcześniej. Takie postępowanie wskazywało, że chce nie zapłacić ostatniej części. Sufitu już nie oglądał. Powtarzał, że nie wie co będzie jak minie kilka godzin, czy jakaś “dziura” znów się nie ujawni. Szef poszedł na udry. Chyba niepotrzebnie. Zarządał zapłaty za dodatkowe prace. Wywołało to furię inwestora. Zaczął biegać po pokoju i krzycząc podawać swoje argumenty: zbyt długi czas remontu, ewentualne zniszczenia mebli wystawionych na kryty balkon, plus niedokładności. Szefowi też puściły nerwy. Powiedział po chwili, żebym dzwonił na policję. Oniemiałem. Zatkało mnie. Dlaczego ja miałem dzwonić? I co miałbym powiedzieć policji? To nie było dobre posunięcie. Pokazało słabość argumentacji. Gospodarz rozbiegał się na dobre. Zagroził, że “wyp…” z domu. Podbiegł do gniazdka, które napawił szef i zamierzył się nogą, jakby chcial je wykopać ze ściany. W dalszym ciągu stałem i obserwowałem desperackie stroszenie się mężczyzny. Domyślałem się, że gra i zasugerowałem: - Dobrze. Niech Pan wywala. W tym momencie z drugiego pokoju dał znać syn: - Tata! Co ty!.
W pewnym momencie mężczyzna zbliżył się do szefa. Wtedy zauważyłem jak drga mu dolna warga. W oczach nie było widać pewności tylko furię.
- Nie wtrącaj się, z tobą się nie umawiałem - rzucił do mnie, gdy zasugerowałem, aby wskazał kwotę, którą chce odliczyć. Chciał zabrać całe 400 zł. Przesunął się pod drzwi. Miałem już dość scysji i chciałem odejść. Zasugerowałem to szefowi, gdy inwestor wyszedł na chwilę - jakby po nowe siły do kłótni. Szef jednak nie dał za wygraną powiedział do niego, że jeśli nie chce, aby do końca życia mijali się przechodząc na drugą stronę ulicy, niech zapłaci połowę z pozostałej sumy i rozstaną się w zgodzie. Nie sądziłem, że to może przynieść skutek. Lecz w tym momencie wstawiła się żona: - No dobrze już zapłać. I po chwili przyniósł umówione pieniądze. Przez chwile bronił się przed uściśnięciem dłoni, ale w koncu dał za wygraną i nie patrząc nam w oczy podał dłoń, najpierw szefowi, potem mnie.
Do widzenia powiedzieliśmy wszystkim. Szef niemal wybiegł, ja za nim ledwie nadążając. Na podwórku minęliśmy ich córkę. - Do widzenia - rzekłem uśmiechając się zwyczajowo.

poniedziałek, 30 lipca 2007

Po co rządzić historią?


Pod takim wspólnym tytułem opublikowano w Gazecie Wyborczej (14.07.2007) wypowiedzi ekspertów. A zatem po co? Nie manipulować, nie poznawać, nie rekonstruować - jak nazywają to badacze przeszłości - tylko rządzić. “Rządzić” oznacza decydować o jej kształcie. To termin dyskursywny zapożyczony ze słownika władzy polityczej. Tutaj historia równa się pamięci, a ta dzieli się na pamięć indywidualną, pokoleniową (3-pokoleniową, wg Maurice’a Halbwachsa) i zbiorową (kulturową, dłuższą niż trzy pokolenia - Jan Assman).
Można założyć za Hanną Arendt, że pamięć i wspólnota polityczna są od siebie nierozdzielne. Jednak co do relacji między władzą a pamięcią społeczą są duże rozbieżności.
Treść pamięci, jaką ma przechowywać społeczeństwo, jest obiektem kontrowersji. Trudno ją umiejscowić. Trudno wreszcie oddzielić granice między pamięcią indywidualną, tworzoną w imię prawa wolnego wyboru, a pamięcią wspólnotową, która zakłada istnienie pewnego wspólnie wyznawanego zestawu idei. Pamięć jest tworzona, jest obiektem, czy polem działania różnych sił. Jak uważa dariusz Stola jest ich wiele, a wśród nich jest władza. Poglądy na miejsce władzy w tworzeniu pamięci oscylują w prezentowanych opiniach: pamięć jest albo świadomym narzędziem władzy politycznej, albo powstaje w wyniku wolnej wymiany idei. Polityka historyczna jest łączona z władzą, jest kojarzona z jej narzędziem.
Można wyodrębnić dwie przeciwstawne postawy wobec roli władzy w stosunku do polityki historycznej.
Pierwsza z nich łączy władzę polityczną z kształtowaniem polityki historycznej, a jej zwolennicy uważają, że refleksja nad pamięcią powinna odpowiedzieć na pytanie jak ją tworzyć, aby więź społeczna w państwie była silna. Stąd wypływa sąd Marka Cichockiego, który uważa, że pamięć powinna pielęgnować wartości świadomie, a kryterium świadomości, jak można się domyślać, powinna być troska o trwałość struktur państwowych. Z jego punktu widzenia trzeba troszczyć się o podkreślanie różnic w dziedzicwie historycznym, a świadomość historii, szczególnie tej trudnej, jest niezbędna do pojednania. Odcięcie się od pamięci narodowej w imię tworzenia podstaw szerszej wspólnoty jest porównuje do zadawania cierpienia strukturalnego. Doradca w kancelarii prezydenta odrzuca pogląd Marcina Króla mówiący jakoby władza “manipuluje” przeszłością i jednym kryterium oceny jest skuteczność jej działań. Poglądy te wspiera Dariusz Gowin, podkreślając że polityka historyczna służy władzy i społeczeństwu do zbudowania dumy i, w konsekwecji, trwałości wspólnoty państwowej. Razem z Haliną Bortnowską podkreśla prawo każdego narodu do umacniania spójności własnego państwa a katolicka publicystka , nieco przewrotnie, zwraca uwagę na zakaz narzucania jakiejkolwiek unifikującej wizji historii.
Druga postawa wiąże się z opisaniem opresyjnego wpływu władzy na politykę historyczną. Maciej Janowski zauważa, że władza polityczna - reprezentowana tak przez zawodowych jak i niezawodowych historyków - proponuje uproszczoną wersję historii, mitu, często nieaktualnego (np. sienkiewiczowska wizja I RP), za pomocą którego buduje się jedynie megalomanię narodową, a zatem separatyzmy i konflikty. Joanna Tokarska-Bakir wyodrębnia z kolei dwie procedury upraszczania pamięci o przeszłości: sugestio falsi i supressio veri. Charakteryzują one społeczeństwa niedojrzałe, które nie potrafią stanąć twarzą w twarz z niechlubnymi kartami swojej historii. Z tego punktu widzenia polityka historyczna nie może być monopolem władzy, bowiem kształtowanie pamięci historycznej zależy od wielu ośrodków (“władz”). Historyk PANu uważa, że powinien panować egalitaryzm w tworzeniu alternatywnych wizji historii czy mitów fundujących czym sprzeciwia się opinii Dariusza Gowina, w której podkreśla się różnicę w doświadczeniach historycznych i daje prawo do hierarchizowania w porównywaniu mitów fundujacych.
Źaden z wypowiadających się ekspertów nie podjął kwestii granic między indywidualną a zbiorową pamięcią podniesionej w pytaniu Darii Nałęcz, dyrektowa archiwów państwowych. Zebrane opinię mają charakter konfrontacji i dyskusji o prawach badaczy do monopolizowania pamięci, a co za tym idzie polityki historycznej. Póki co warto spróbować rozstać się z ciągle jeszcze dominującym poglądem propagowanym przez historyków i socjologów: pierwsi uważają, że istnieją dwie różne pamięci historyczne - ekspercka i potoczna; drudzy często niwelują różnice i unifikują pamięc o przeszłości (za: A. Szpociński & Piotr T. Kwiatkowski, Przeszłośc jako przedmiot przekazu, Scholar 2006).

piątek, 27 lipca 2007

Mirek

Mąż księgowej przyszedł po 15tej, kiedy naprawa popękanych ścian była już zaawansowana. Postawny, z wyraźnie zarysowanym obważankiem tłuszczyku na brzuchu. Siwiejące włosy i wąs. Spokojny i pewny tembr głosu, w miarę upływu czasu stawał się odrobinę słabszy. Ubrany był w jasnoszarą koszukę polo i takie same spodnie. Sprawiał wrażenie osoby znającej się na niektórych pracach budowlanych. Wychodził z inicjatywą, mówił o swoim doświadczeniu, sprawnie ocenił konsekwencje pracy nośnej ścian pomieszczenia, w którym pracowaliśmy. W czasie ustalania stawek z wykonanie poszczególnych prac zaczął sprawiać wrażenie, że nie zależy mu na pieniądzach - sięgnął po argument słowiańskiego ducha i przeciwstawił go “nordyckiej” interesowności. Choć ustaliliśmy stawki nie znana jest forma płatności - należało pomierzyć powierzchnie.
Kiedy zaproponował dodatkową pracę przy malowaniu tynków w domku jednorodzinnym w Hajnówce okazało się, że zna syna dawnego sąsiada w miejscowości mojej mamy. Nieco się ożywił, lecz w przeciewieństwie do mnie nie okazywał tego specjalnie. Gdy powiedział, że przyjedzie kiedyś do Piasków na bimber widać było, że jego wiedza o ludziach z tego miejsca jest nieaktualna. Przychodził co kilkanaście minut do pomieszczenia gdzie pracowaliśmy rzucał jakieś zdanie, kwestię, potem odchodził w głąb, do drugiej części pomieszczenia, gdzie niekoniecznie robił coś konkretnego. Co jakiś czas było słychać głos żony, która prosiła go o wyszukanie segregatora.

czwartek, 26 lipca 2007

W Społem


Zauważyłem ją najpóźniej kilka dni po wprowadzeniu się do mieszkania. Jej niższy niż zazwyczaj mają kobiety, wyraźny i ciepły tembr głosu usłyszałem w sklepie spożywczym “Społem”, gdzieś między kasą a półkami. Miała proste, czarne, długie włosy. Nieco pociągła twarz, z trwałym lekkim rumieńcem. Potem, przy kasie, zwrócił moją uwagę jej szczególny stosunek do klientów. Pakowała towar do toreb plastikowych. Nie uśmiechała się szczególnie. Nie było w jej zachowaniu nic z kokietowania, nie sprawdzała swojej atrakcyjności. Wykonywała swoje obowiązki z uwagą i sprawnie. Pochylała głowę nad kasą i wpatrzona w cyferblat mówiła: - Proszę. Oto ubranko - tak nazywała “reklamówki”. - Poproszę o grosiaszki na wagę - mówiła, kiedy należało co nieco dodać do okrągłej sumki. Bez zauważalnego dla klienta wysiłku odchodziła od kasy by sprawdzić cenę towaru. Zawsze mówiła proszę, dziękuję, do widzenia, z rzadka podnosząc wzrok znad kasy. Wielu klientów witało się z nią w sklepie. Ona odpowiadała znacznie więcej niż zwyczajowym “dzieńdobry”. - To co, będzie szybki obiad - powiedziała zwracając uwagę na pierogi z truskawkami, które kupowałem pewnego dnia wracając z pracy. - Też tak czasami robię - dodała nie czekając na moją odpowiedź. A ostatnio podarowała mi jeden grosz. Zamiast 43 powiedziałem, że mam jedynie 42. - To nic, nie zbiedniejemy - szybko odpowiedziała pochylona jak zwykle nad kasą. - Miło mi to słyszeć - odpowiedziałem i podziękowałem.

środa, 25 lipca 2007

Księgowa


Kolejna ewentualna praca remontowa. Biuro rachunkowe. Naprawa ścian i malowanie pomieszczeń przeznaczonych na biuro. Szefową jest kobieta, po 50ce. Blondynka, ubrana była w różową koszulę i szarą spódnicę. Jej uczesanie nie miało nic z korygowania się na młodszą niż była. O swojej pracy mówiła ze znawstwem, odpowiadała na pytania szefa bez obawy przed niewiedzą. Spojrzenie dzieliła sprawiedliwie między szefa a mnie, choć siedziałem nieco z tyłu podczas rozmowy. Sygnalizowała swój sprzeciw kręceniem głowy. I korygowała opisując korzyści jakie może przynieść zmiana. Kiedy dowiedziała się, że nie jestem budowlańcem, zaczęła opowiadać swoich dzieciach. Tutaj zaczęła sie trochę przechwalać. Syn ma mówić biegle po angielsku, a dużo młodsza od niego jej córka właśnie pójdzie do dwujęzycznej hiszpańskiej sekcji w III LO. Ma zostać tłumaczem przysięgłym i zarabiać dużo pieniędzy. Kiedy zwróciłem uwagę, że w tak młodym wieku może się jej odmienić zaprzeczyła. Za dobrze widzi korzyści materialne związane z tłumaczeniami przysięgłymi. Była dumna z nich.
Biuro było zastawione segregatorami. W pomieszczeniach magazynowych także było ich wiele. Plus inne sprzęty. Jakaś komoda, stare meble, monitor komputerowy, rowery. Generalnie pomieszczenie nie było zaniedbanie. Widać jednak było, że konstrukcja ścian nie była solidna, choć suterena należała do nowego budynku mieszkalnego. Mąż księgowej miał powiedzieć, że ten dom wielorodzinny powstał ze śmieci.
Dostaliśmy pieniądze i kupiliśmy niezbędny do napraw materiał. Jutro prawdopodobnie wchodzimy do pracy.

wtorek, 24 lipca 2007

Zielono nam








Rozmowy na koniec czasu


Duzo nerwow, narastajace napiecie i w koncu jego spadek. Tak w skrocie mozna opisac dzisiejsze spotkanie z inwestorem, tam gdzie skonczylismy remont.
Punktem wyjscia do klotni bylo kilka plam i nierownosci na suficie. Spor ewoluowal wraz z narastaniem napiecia, a to bylo nie do unikniecia skoro moj szef i gospodarz nie sluchali siebie. Okazalo sie, ze w trakcie prac pojawilo sie wiele uwag co do zakresu prac i nie zostaly one wypowiedziane - az do dzisiejszego dnia. Glowny punkt sporu to roznica zdan w kwestii: czy remont pokoi jest rownoznaczny ze szpachlowaniem i malowaniem scian i sufitu.
Pozniej pojawily sie zarzuty ad personam. I wulgaryzmy, ktore poruszyly gospodynie i sklonily ja do interwencji. Do tej pory stala i przygladala sie, jak ja, wymianie zdan, czy raczej wzajemnemu przekrzykiwaniu sie. Woda na rozgoraczkowane glowy stala sie wspolne doswiadczenia zwiazane z nieuczciwoscia, odpowiednio inwestorow i wykonawcow. Szef pierwszy wyszedl z inicjatywa ugody. Stwierdzil, ze spodziewa sie, iz wszystko skonczy sie dobrze i rozstana sie sciskajac sobie dlon. To byl koniec sporu.

Obserwujac malzenstwo mozna bylo pokusic sie o wyciagniecie pewnych wnioskow odnosnie rol jakie obydwoje pelnili w tym konflikcie. Zadaniem mezczyzny byla walka, stroszenie pior w obronie wlasnego terytorium. Kobieta doceniala to, ale jej zadanie polegalo na temperowaniu nastrojow, znalezieniu konsensusu. Ona byla bardziej dalekowzroczna w dzialaniach. Spodziewam sie, ze jej mozliwosci wywierania wplywu bylyby wieksze, bardziej roznorodne (wstyd, placz, usmiech, lekcewazenie, przesuniecie odpowiedzialnosci na mezczyzne, ucieczka itd.). On stanowil mieso armatnie, byl zolnierzem, ktory ofiarowywal swoje cialo. W zacietrzewieniu nie byl w stanie zdobyc sie na nic innego, poza ofiarowaniem siebie lub opadnieciem z sil i poddaniem sie. Moze to zbyt upraszczjacy, moze zbyt krzywdzacy obie strony model relacji. Widze tutaj takze smutek i bezradnosc.

Powialo

Znow pana przywialo do Bialegostoku - zapytala, niekoniecznie retorycznie, starsza bibliotekarka w Ksiaznicy Podlaskiej. Usmiechnalem sie tylko. Potem pomyslalem, ze przeciez na dobre nigdy nie rozstalem sie z tym miastem. No moze na raz czy dwa na caly rok. Traktuje je, tj. mieszkajacych w nim moich znajomych, jako znaczace wsparcie w moim wedrowaniu.
Ale czy "wietrzna" metafora nie pasuje lepiej do mojego statusu? Bo w koncu bywam tu, a nie jestem. I nie jestem baumanowskim turysta, ale raczej wloczega.
Lecz z punktu widzenia bibiliotekarki rzeczywiscie moge byc tym czyms, co wiatr "przywiewa". Z jej stalej perspektywy moge byc lisciem na wietrze.

sobota, 21 lipca 2007

Odrzutowiec

Przecierałem komin z zaprawek. Stałem tyłem do okna. - Jeszcze nie ma go? Może pojechał na lotnisko - zagadnął znienacka gospodarz. Wyglądało jakby przez kilka sekund przyglądał się temu co robię. - Tak, ale zaraz powinien być - odpowiedziałem uspokajająco przerywając na chwilę pracę. Nie zwróciłem uwagi na drugą część wypowiedzi. - Ja bym obrócił w pół godziny empekiem. Może pojechał na lotnisko? Młoda dziewczyna to pojechał. To niedaleko - kontynuował. Milczałem. - Ja bym przejechał w pół godziny rowerem - nie dawał za wygraną. - Powinien zaraz wrócić - powtórzyłem. - Mówił, że zajmie mu to dwie godziny, a wyjechał około 9.30. - Która jest teraz godzina - zapytałem, aby wykazać, że wszystko jest pod kontrolą. - Pięć po jedenastej - odpowiedział męźczyzna. Może w hurtowni nie było wszystkich towarów - próbowałem jeszcze innego argumentu. - No tak - chyba poddawał się. Wróciłem do pracy. Kiedy zerknąłem w jego stronę chwilę stał jeszcze w oknie.

piątek, 20 lipca 2007

Po co komu historia?


Na jednym ze stanowisk wykopaliskowych w Iraku, w miejscu historycznego miasta Ur, odnaleziono tabliczkę z wybitym pismem klinowym krótkim, można przypuszczać polemicznym, tekstem mówiącym, że wychowanie młodzieży nigdy nie było na tak niskim poziomie jak wówczas. Czy winą za tą przecież dość często powtarzającą się diagnozę można obciążyć także nauczających historię i ją samą, uważaną za przedmiot nudny, bo pełen dat, i nieprzydatny zarazem? Jeśli tak to warto przyjrzeć się debacie poświęconej edukacji historycznej.
Jesienią 1998 roku na łamach Gazety Wyborczej opublikowano serię wywiadów na temat nauczania historii w szkole. Wypowiedziało się troje historyków: Ewa Wipszycka, Marcin Kula i Janusz Tazbir.
Czy jest wiedza o przeszłości?
Badacze podkreślają abstrakcyjny i zarazem funkcjonalny charakter tej dziedziny wiedzy. Wiedza historyczna jest narzędziem, za pomocą którego poznajemy i rozumiemy świat - uważa Ewa Wipszycka, historyk późnej starożytności, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. A Marcin Kula, zajmujący się dziejami najnowszymi na tej samej uczelni, stwierdza, że cechą wiedzy o przeszłości jest jej niepewność. Jest myśleniem współczesnymi kategoriami o tym co było kiedyś. Jest naszym wybrażeniem o czasach przeszłych.
Czy przeszłość ma znaczenie?
Dla Janusza Tazbira, zasłużonego badacza epoki reformacji i kultury staropolskiej, wiedza o przeszłości niewiele znaczy w wychowaniu. Rzeczywistość historyczna jest bowiem bardzo złożona i aby ją wiarygodnie przedstawić trzeba unikać jednoznacznych sądów. A tylko takie z kolei mogą być jasnymi wskazówkami wychowawczymi. Trudno jest na przykład uznać moc oświeceniowych idei w I RP, jeśli stała za nimi tylko garstka reformatorów - uważa autor “Państwa bez stosów”. Podobne zdanie ma Maricn Kula. Podważa on znaczenie stwierdzenia, że historia jest nauczycielką życia. Tytułem przykładu podaje, że dla marszałka Petaina wiedza z czasów I wojny światowej miała przeszkodzić w skutecznym rozwiązaniu problemów, jakie pojawiły się w czasie działań wojennych w 1940 roku. Ewa Wipszycka podkreśla z kolei, że nauczanie historii pozwala pokazać uczniowi jak można intepretować rzeczywistość tak, aby mógł w przyszłości podejmować świadome decyzje i potrafił przeciwstawić się próbom manipulowania. Praktyczność wiedzy historycznej jest mitem zaznacza historyk starożytności. Sens jej nauczania wyraża właśnie niepraktyczność: ważne jest bowiem, aby dać uczniowi do ręki narzędzie rozumienia świata i dostarczyć mu pewien zasób wiedzy, stanowiący szkielet informacji o świecie i będący punktem wyjścia do dalszych indywidualnych już poszukiwań.
Jakie kategoryzować wiedzę o przeszłości?
Konkurencyjne są wobec siebie dwie koncepcje przedstawiania dziejów w podręcznikach szkolnych. Marcin Kula preferuje problemowy układ treści nauczania, gdy tymczasem Ewa Wipszycka obstaje przy ujęciu chronologicznym. Dla historyka czasów współczesnych program nauczania historii powinien być tak ułożony, aby pomóc uczniowi w zrozumieniu świata współczesnego, różnorodności kultur, zachodzenia procesów, np. dać odpowiedź na pytanie dlaczego Stany Zjednoczone odgrywają rolę mocarstwa światowego. Stąd potrzeba porównań ignorujących aspekt czasowy. Historykowi starożytności chronologia jest szkieletem, który, jak można przypuszczać, sam w sobie ma moc wyjaśniającą.
Jak(iej) historii uczyć?
Patriotyzm bardzo często kojarzy się z nauczaniem historii. Często jest też obiektem kontrowersji. Wobec tradycyjnego definiowania tego pojęcia historycy są krytyczni. Marcin Kula rozważa patriotyzm jako narzędzie sprzyjające wytwarzaniu i podtrzymywaniu poczucia trwałego zagrożenia, najczęściej zewnętrznego. Postawa patriotyczna sprzyja przede wszystkim tworzeniu antagonizmów (“my” kontra “oni”), zamykaniu się, prowadzi do izolacji. Ewa Wipszycka proponuje rezygnację z akcentowania pojęcia “patriotyzmu”. Jej zdaniem miłosci do ojczyzny należy uczyć poprzez całość nauczania. Bowiem tzw. deklaratywny patriotyzm jest traktowany przez uczniów jako idea narzucona z zewnątrz - podkreśla historyczka.
Nauczanie historii ma być interesujące dla odbiorców. Dlatego historycy postulują wprowadzenie kilku innowacji. I tak Marcin Kula proponuje tzw. rozumowanie kontrfaktyczne (czyli co by byłi gdyby…), które pozwoli dokładniej przyjrzeć się ograniczeniom, jakie napotykały aktorów działań i lepiej uzmysłowić dlaczego tak a nie inaczej toczyły sie losy. W tym samym kierunku zmierza inicjatywa indywidualnego opracowania tematu monograficznego. Pozwoliłoby to, zdaniem historyka czasów najnowszych, na bliższe przyjrzenie się motywom działań i mechanizmom funkcjonowania zjawisk społecznych w przeszłości. Ewa Wipszycka, która jest zarazem uznanym dydaktykiem i autorką podręczników do historii, zwraca uwagę na “białe plamy” w nauczaniu historii. Sugeruje koncentrację uwagi na zjawiskach społecznych, które w sumie dałyby wiedzę o cywilizacji, a nie o dziejach, najczęściej politycznych. Zabiega także o zajęcie się religią. Ta pozostawiona katechetom, a zatem ograniczona do pouczeń moralnych, daje częściowy obraz wiedzy o przeszłości. A przecież znaczenie ruchów religijnych dla funkcjonowania społeczeństw historycznych jest niedopodważenia. Inną propozycję warszawskiej historyczki, godną rozważenia, jest traktowanie materiału historycznego. Trudności w selekcji materiałów, jakie przeżywała jako autor podręcznika, nie mogą, jej zdaniem, przesłonić ważniejszej kwestii. Tzw. wiedza faktograficzna nie powinna być balastem, czyli materiałem do zapamiętania raz na zawsze. Nauczyciel winen zdawać sprawę, że wybrane przez niego fakty służą rozwiązaniu pewnego problemu, opisowi konkretnego zjawiska, a zatem ich “użyteczność” ma określony “termin ważności” - powiedzielibyśmy w żargonie konsumenckim.

Debata o problemach nauczania historii, a zatem o kształcie pamięci społecznej, nie jest zakończona i może powracać tak, jak diagnoza o stanie wychowania młodzieży sprzed kilku tysięcy lat.

środa, 18 lipca 2007

O wplywie seriali na architekture!

Przyznam, ze kiedy zobaczylem taki uklad wnetrz zrobilo mi sie niedobrze. Wypisz wymaluj schody z serialu "Dynastia", basen, sauna... Wszystko zupelnie niefunkcjonalne, nieprzytulne, obce. Podobno caly dom bedzie kosztowal 7,5 miliona.
Nieco dalej zobaczylem podobny dom, a na podworzu jego uzytkownika. Golasa w sportowych spodentach i czapeczce. Chodzil z plikiem poczty wyjetej chwile wczesniej ze skrzynki. Nieco dalej stala psia buda: kryta dachowka z duzym otworem wejsciowym. O tak, mezczyzna bardzo pasowal do koncepcji architektonicznej domu. Kilkaset metrow dalej, przy podobnej hacjendzie siedzial podobny golas i trzymal w reku puszke piwa. Nic dodac nic ujac. Czary goryczy dopelnila rezydencja dyrektora browaru, cos a la Palac Branickich, z ogromnym klasztornym, kamiennym ogrodzeniem z kamienia polnego.
Widac jak niewiele inwestuje sie w ciekawy projekt, a jak duzo w eksponowanie dobrobytu wlascicieli.
Przyznam, ze nie chce tam byc wiecej. Zadnych pozytywnych doznan estetycznych.Tylko w miejscowosciach stare, nieremontowane domki i ich wiekowi wlasciciele, opaleni, siedzacy na laweczkach przy ulicy. Ale nawet oni kosza gdzieniegdzie trawe a la pole golfowe. Tutaj krajobraz wsi zmienia sie: z zaniedbanego na cukierkowy, rekreacyjny.
Wiecej fachowych i krytycznych uwag o polskiej architekturze domkow jednorodzinnych w ubieglotygodniowym raporcie "Polityki". To co zobaczylem nie daje podstaw do optymizmu, jaki okazal autor raportu. Tak doceniane za granica tradycje polskiego modernizmu nie dotarly na Podlasie? Obym nie mial racji.



W połowie drogi


Porównianie daje możliwość odpowiedzi na pytanie kim jestem i jaki jestem w zestawieniu z innymi. A zatem jakie są Berlin-Drezno-Warszawa-Kijów? Kilka uwag o poszczególnych artykułach, z jakich składa się publikacja pod redakcją Jerzego Kochanowskiego.
Błażej Brzostek uwypukla ostrożność z jaką należy porównywać Paryż z Warszawą. Dzieli je stosunek do komunizmu (podziw i praktykowanie); wspólna płaszczyzna tworzy się zaś dzięki bezpośrednim relacjom - autor identyfikuje następujące sfery wspólne: siatka profesji (w tym sytuacja zawodowa płci i jej wpływ na życie domowe), komunikacja miejska, struktura władzy w zakładzie pracy i jej związek z płacami, z organizacją produkcji, a w efekcie z prawami pracowniczymi. Tzw. “smutek pracowniczy” wiąże się z ostatnią kategorią. Autor rozważa rekrutacje robotników. Dokonuje oceny zaangażowania politycznego robotników w obydwu miastach, odnosząc aktywność tej grupy społecznej do relacji z władzami państwowymi i do innych grup, ze szczególnym uwzględnieniem inteligencji. Na tle relacji międzygrupowych uwidacznia antagonizm “my-oni” i przedstawia hierarchię celów w awansie społecznym. Można pokusić się o stwierdzenie, że “smutek pracowniczy” opisuje nastroje społeczne w warszawskich zakładach pracy: zniechęcenie i bezradność przeradzaja się w narzekanie na nieodwracalność układu. To obraz nastrojów, które jeszcze dzisiaj można obserwować w różnych miejscach, nie tylko w pracy, ale tam, gdzie spotykają się i rozmawiają bezrobotni.
W efekcie autor porusza kilka interesujących kwestii życia społecznego mimo fragmentaryczności bazy źródłówej i mimo poczynionych zastrzeżeń związanych z nieprzystawalnością kategorii porównania. Udaje mu się odnieść do badań poprzedników, zadać ważkie pytania. W udanym zastosowaniu literackiego języka można upatrywać dużej erudycję autora. Dzięki niemu tekst zyskje na barwności i nie nuży mimo wagi poruszanych zagadnień. Dodatkową wiarygodność budzi fakt, że stawiane pytania wynikają z analizowanego tekstu źródłowego.

Fenomen na trwale wpisany w życie społeczne powojennych Niemiec: spór między zwolennikami zachowania i zmodernizowania odbudowywanych zabytkowych budowli. W jego rezultacie architektoniczny obraz miast niemieckich pokazuje kontrast miedzy dążeniem do wiernej odbudowy miejsc pamięci mających związek kulturą narodową, np. dom Goethego, a surowym lub fragmentarycznym odniesieniem do oryginału czy tez wręcz zaniechaniem rekonstrukcji na rzecz nowych rozwiązań, zrywających z niechlubną, imperialna przeszłością. Wybor tej ostatniej opcji argumentowano przekonująco trudnościami finansowymi państwa. W efekcie dopiero pod koniec lat 70 zaniechano promowania akcji częściowej rekonstrukcji zabytków. Czy dobrze sie stalo?

Zmiana nazw ulic to sposób na ideologiczne edukowanie społeczeństwa przez konfrontowanie go z odpowiednio ukształtowaną miejską ikonosferą. W konsekwencji to sposób na manipulowanie świadomością społeczną związaną z obrazem historii i mitem bohaterskim.

Brak mężczyzn, obarczenie ich winą za zbrodnie nazizmu doprowadziły do symbolicznego przeniesienia mitu bohatera odbudowy wschodnich Niemiec na kobiety; w Polsce takiej potrzeby nie było i co za tym idzie mit kobiety budowniczej Polski Ludowej nie wytworzył się; dyskryminacja kobiet w opłatach za pracę przy przeciążeniu obowiązkami wychowawczymi i domowymi; wdrażanie kobiet do życia społecznego w komunistycznych Niemcach i Polsce - ideologizacja; nie można badać życia kobiet nie działających w organizacjach kobiecych.

W porównaniu z poprzednimi tekstami ten wydaje się być dość suchy i nieco chaotyczny. Autorka podaje wiele faktów, które budują interesujący, acz nieco przeładowany podobnymi do siebie informacjami obraz.
Polityka władz wobec repertuaru kinowego: władze komunistyczne w ukraińskiej republice wyeliminowały z udziału w debacie o kształt rynku kinematograficznego opinię publiczną. To dłuższe tradycje władzy komunistycznej na Ukrainie odcisnęły takie piętno. Studiując kina warszwskie autorka mogła skorzystać z relacji prasowych opisujących życie wokół kina: dystrybycję biletów, standardy lokalowe i obyczajowe. Polityka polskich władz komunistycznych reprezentowanych przez Film Polski była krytykowana za marnotrawstwo pieniędzy, nieudolność w zwalczaniu nielegalnej dystrybucji biletów, za obniżenie standardów usług. Autorka stawia zadanie porównania jak realizowała się polityka komunistycznej propagandy kinowej w kraju, gdzie przez kilka lat funkcjonował reżim hitlerowski z rzeczywistością ukraińską kształtowaną przez prawie 30-lat władzy komunistycznej. Zadanie ambitne, ale jakoś rozpłynęło się w podsumowaniu.

Jestem pod wrażeniem “etnograficznego zmysłu” autorów artykułów. Doceniam opisy rzeczywistości. nie narzucanie jednoznacznych opinii, ostrożność i podkreślanie niepełności proponowanego przedstawienia.

poniedziałek, 16 lipca 2007

Gdzie jest moje zasilanie?


Poszedłem z laptopem popracować do czytelni. Pierwszy raz z własnym komputerem do Książnicy na ul. Kilińskiego. Od tej porze roku spodziewane pustki, ale miły chłód. Niespodziewanie okazało się, że polskiego tłumaczenia książki Pierre’a Riché nie ma w podręcznym magazynie, a czekać nie mogłem w związku ze oczekiwana pracą (pozostaje wersja francuska - choć tekst będę pisał po polsku). Kiedy poprosiłem o miejsce z dostępem do gniazdka elektrycznego usłyszałem, od zazwyczaj miłej pani bibliotekarki, zdanie: no jeśli pan nie ma własnego zasilania to proszę, miejsce nr 68. Zdanie odebrałem jako sugestię, abym nie korzystał z bibliotecznej elektryczności. Przyznam, że pierwszy raz mi się coś takiego zdarzyło. Zaskoczony wydukałem jedynie, że wolałbym nie korzystać z własnego zasilania….

Koniec etapu

Mimo początkowych trudności, i niepokoju z tym związanego, udało mi sie dodzwonić do Piotra. Po piątkowej rozmowie mieliśmy ustalić zasady dalszej współpracy. Z jego słów wynikało, że mogłem kontynuować pracę jako pomocnik i uczyć się. I rzeczywiście tak mogłoby być, lecz lojalnie zapowiedziałem, że nie bedę mógł pracować dłużej jak miesiąc. To zmieniło sytuację. W konsekwencji rozliczamy się w piątek.
Brakuje mi porównania, stąd trudno mi ocenić te kilka dni. Na pewno byłoby trudno sprostać wymaganiom, choć z każdą pracą radziłem sobie coraz lepiej. Piotr jest nastawiony na szybki zysk dlatego próbuje skompletować fachową ekipę. Ale któż nie chciałby mieć dobrze znających fach pracowników? To może mu zająć sporo czasu. Z tych którzy są Dawid i Bogdan mogą być oddani. Pierwszy z nich ma motywację, lecz nie wiem jak Piotr będzie traktował. Jeśli pojawią się kłopoty finansowe to może być ciężko. Na razie, chyba poza Bogdanem, nikt nie ma umowy. Sądze, że Piotr ma duże wsparcie merytoryczne w bracie i spory zapał do pracy. Czy to wystarczy? Oby nie połakomił się na zbyt duże zamówienia. Jak sądzi moj pierwszy szef, rynek jest trudny, bowiem jest wielu nieuczciwych przedsiębiorców w tej branży.
Od jutra lub pojutrza wracam do współpracy z szefem od remontów. Tutaj może być jeszcze bardziej pouczająco, a niekoniecznie łatwiej. Praktyka remontowa może mi się nawet bardziej przydać niż wykańczanie domu. A to w pewnej perspektywie. Po pewnym czasie remont domu na wsi będzie musiał mieć miejsce. … ot tak mi się teraz myśli…

Partner



Wabi sie Tequilla. Ma 6 lat i siwa siersc nad brwiami. Opiekuje sie nia podczas nieobecnosci wlascicieli. Bardzo sie lasi. Kiedy przygotowuje sie do wyjscia na spacer nadzwyczaj wysoko skacze.
Zaleta jej jest takze to, ze bawi sie kaczorem ;-)

niedziela, 15 lipca 2007

Impresje niedzielne




To tak dla uwiarygodnienia, ze sam tez przylozylem reke do zbierania jagod :-)



I to tez moj!

Para

Autobus PKS relacji Hajnówka-Białystok. W Trześciance wsiada stareńkie małżenstwo. Twarze obydwojga poorane zmarszczkami, ogorzałe. Kobieta, drobna, z haczykowatm nosem, w niebieskim rozpinanym sweterku, spódnicy i białej chustce. Mężczyzna z kurzącą się nad czołem czupryną, w marynrce i białej koszuli. Ona siada obok mnie, bez pytania, on pyta drzemiącego na siedzeniu po drugiej stronie mężczyznę. Po ruchach dziadka stwierdzam, że jest podpity. Upał powoli daje się we znaki nawet w autobusie. W rękach kobiety pojawia się nagle reklamówka, sterana, bo wytarty nadruk odsłonił całe połacie białości w górnej jej części. Przez chwilę nie wiadomo kto ją ma trzymać. Wreszcie mężczyzna każe ją trzymać kobiecie. “Tulko dobre trymaj” - mówi w miejscowym dialekcie.
Sądziłem, że wysiądą w którejś miejscowości przed Zabłudowem. Po pół godzinie w ręce babci zauważylem puszkę piwa. Otwartą. Z gestu wynikało, że odebrała ją dziadkowi, który opuściwszy brodę na pierś drzemał. Chciała ją ukryć przed pasażerami, ale trudno było to zrobić. Próbowała ją schować do reklamówki, lecz nie udawało się umieścić jej tak, aby nie przechyliła się. W końcu dała spokój i trzymając ją przed sobą zajęła się rozmyślaniem. Co chwila poruszała głową dając znać, że nad czymś usilnie deliberuje. Patrząc na nią wydawało mi się, że chodzi o postawę męża. Nie rozumiałem jednak jej cichego głosu.
W miarę jak zbliżaliśmy się do Białegostoku kobieta stawała się coraz bardziej nerwowa. Po pewnym czasie zaczęła szturchać dziadka, wepchnęła mu spowrotem puszkę z piwem, a po chwili znów odebrała widząc, że nie będzie w stanie jej utrzymać. Zaczęła go cucić na Dojlidach dając do zrozumienia, że powinien mieć oczy szeroko otwarte. Dziadek jednak stawiał opór. Gdy dojeżdżaliśmy do przystanku na ul. Branickiego nadszedł moment krytyczny. Szturchania stały się bardziej natarczywe. Siedzący pod oknem pasażer przyszedł jej z pomocą i zaczął wiercić się dając do zrozumienia, że chce wysiąść. Gdy autobus zaczął hamować, mężczyzna obudził się i wstając, by przepuścić pasażera autorytatywnie stwierdził, że to tutaj powinni wysiąść. Babcia zdecydowanie ruszyła do przodu, on za nią. Wysiedli sprawnie. Na przystanku stało małżenstwo z wózkiem, a obok nich może dwu, trzyletnie dziecko. Dziadek z rozpędu pochylił się nad maleństwem i z nabytą dzięki wypitemu piwu otwartością pogłaskał je po brodzie. Babcia zapewne stała gdzieś z tyłu, z reklamówką i puszką piwa, ale nie zauważyłem jej, gdyż autobus szybko zaczął oddalać się z zatoki.

sobota, 14 lipca 2007

Tak ale nie

Autobus relacji Hajnówka-Policzna. Dwóch pasażerów, jednym z nich jestem ja. Na pierwszym siedzeniu siedzi mężczyzna. Na podłodze jego niebieska torba podróżna. Na krótko ostrzyżony, w średnim wieku. Czuje się swobodnie. Pije piwo trzymając butelkę poniżej siedzenia. Mniej więcej w połowie drogi odwraca się do mnie i z błyskiem oka zagaduje: - To co dzisiaj wieczorem spotykamy się w Dubiczach? Krótka cisza. No pewnie tak - odpowiadam w nadziei, że nie będę musiał tłumaczyć się dlaczego nie. Bo nie miałem siły gdziekolwiek jechać tego wieczoru. Moje wahanie było jednak czytelne, ponieważ mężczyzna z rezonem odpowiedział: - Czyli tak, ale raczej nie - i uśmiechnął się zwycięsko.

piątek, 13 lipca 2007

Szpachlo-wychowanie


Napięcie w pracy nieco spadło. Dziś pracowaliśmy tylko we dwóch.
Dawid jest zatroskany o losy swojej przyszłej rodziny. Dziecko ma się urodzić w grudniu lub styczniu. Na razie koncentruje się na zarabianiu pieniędzy. Na początku dość niechętnie udzielał mi rad związanych z zawodowym posługiwaniem się szpachlą. Póżniej, kiedy było widać, że są elementy techniki, które mi nie wychodzą, nieco zdecydowaniej. Sam machał bardzo dzielnie i efektywnie. Pracował dwa razy szybciej.
Z czasem szło mi coraz lepiej. Przy oddawaniu szef nie zaakceptował moich dwóch pierwszych oszpachlowanych płyt kartonowo-gispowych. Pozostałe - tak. W czasie pracy okazało się, że pierwszorzędne znaczenie ma przygotowanie zaprawy o odpowiedniej gęstości. Następną ważną rzeczą jest dbanie, aby narzędzia do nakładania i wyrównywania powierzchni były zawsze czyste. Tylko wówczas można otrzymać oczekiwany efekt.

czwartek, 12 lipca 2007

O komunikacji


Mała korekta. Dom, w którym prowadzimy prace wykonczeniowe, nie leży w Juchnowcu, lecz w miejscowości Lewickie.
Przed południem przybyła ekipa wiercąca studnie. Trzech nieogolonych łysoli w dresach i tatuażami. Prawdziwie zawodowo klęli, co drugie słowo to przekleństwo (Sławek czułby się pozornie jak ryba w wodzie). Jeden z nich wyglądał jakby go przed chwilą wypuściłi z więzienia: tatuaże, na łysej głowie blizny szczelina między zębami. Pozostali brzuchaci. Ich twarze pokazywały zacięcie i lekkie zmęczenie jakby byli na wiecznym kacu. Pokręcili się, zainstalowali sprzęt i … pojechali do sklepu. Po powrocie sprawdzili jego działanie i zajęli się niesprawnym samochodem. Kiedy odjeżdżaliśmy o 4tej już ich nie było. Mam nadzieję, że nie będę musiał ich oglądać.
Piotr jest początkującym przesiębiorcą. Jeszcze do niedawna pracował z bratem i z Bogdanem. Miał pecha i nikt nie chciał się u niego zatrudnić. Bogdan powiedział, że pewnego dnia był umówiony z ośmioma kandydatami i… żaden nie przyszedł. Piotr ma 24 lata i próbuje się dorobić montując własną ekipę. Dziś wpółpracownicy byli bardziej złośliwi wobec szefa. Nawet Bogdan omawiał jego postawę lekceważącym tonem.
Dawid ma 21 lat, w co nie można łatwo uwierzyć. Jest duży, barczysty i waży, jak wyznał, 100 kg. Stara się pracować jak najlepiej bo, jak powiedział, ma żonę i dziecko w drodze. Po jego zachowaniu na stanowisku pracy widać, że posiada doświadczenie. Po za tym jest ciekawski.
Kiedy Sławek zaczyna mówić - a trochę się ożywił - na mojej twarzy pojawia się grymas niesmaku. Jeszcze nie miał dłuższej wypowiedzi bez wulgaryzmów. Jeśli się komunikujemy to jednowyrazowo.
Dziś jednak pojawiły się nieporozumienia. Proste, w komunikacji. Wydaje mi się, że to główne źródło konfliktów. Niewiele osób potrafi w sposób prosty, używając uniwersalnie dostępnego słownictwa powiedzieć o co chodzi. Trzeba znać specjalny kod i wyobraźnię, aby móc przedstawić efakt zamierzonego działania. W związku z moim błędem w pomiarze usłyszałem lekceważące określenie - nauczycielu. Widać było, że obijanie płytą wewnętrznej, szczytowej części strychu męczy wszystkich nadzwyczajnie. Nawet Bogdan i Dawid w pewnym momencie przestali się rozumieć. Sławek wyszedł wcześniej.
Pracowałem w wacie, na samym szczycie domu. Bardzo duszno i kłująco. Jeszcze teraz mam zaczerwienioną skórę od mikrodrobin szklanych. Dopiero po południu szef dostarczył nam kombinezony. Do tamtej pory pracowałem jedynie w masce przeciwpyłowej. Zszedłem stamtąd cały spocony. Jutro ma być szpachlowanie.

środa, 11 lipca 2007

Na frustracje… przekleństwo


Podobno wyglądam na zmęczonego. Zatem wyglądam gorzej niż się czuję. Kiedy wchodziłem po schodach spotkałem się z matką dziewczyny, u której wynajmuję pokój. Przejęła się moją physis.
Dużo biegania, nieco mniej konkretnej pracy. Współpracownicy są w porządku. Bogdan odnosi się grzecznie, nie dając poczuć różnicy w statusie zawodowym. Dawid jest skoncentrowany na ty co robi, trochę ogląda się, ale podemuje inicjatywę i rozumie się z Bogdanem. Sławek jest milczący. Wydaje się, że robi tylko to co mu każą. Milczenie stało się nawet źródłem żartów: Bogdan stwierdził, że nie powinien się przejmować tym, że rzuciła go dziewczyna. Sławek ma skłonność do narzekania. Prawie nic nie mówi, ale jak już się odezwie to co drugie słowo to przekleństwo, k…, ch…, p…… Wygląda, że frustruje się pracą, albo tak ma…
Do stylu Sławka dostroił się ojciec właściciela. Wpadł na poddasze i pasją zaczął rzucać wulgaryzmami. Miałem wrażenie, że chciał popisać się przed “budowlańcami”. W efekcie atmosfera rozluźniła się. Zaczęły się sypać szablonowe stwierdzenia o korupcji w polityce, że polityka brudzi, jest bagnem, korumpuje każdego. Dużo frustacji.
Wcześniej pojawił się jego syn. Elegancki, w garniturze ze znaczkiem Reiffeisen Bank i fryzurą na koguta. Podobno zajmuje się leasingiem. Przywitał się ze wszyskimi. Pobiegał i poprzyjmował zamówienia od szefa. Bogdan stwierdził: “elegancik".

wtorek, 10 lipca 2007

Dom na łąkach


Podróż trwała około 20 minut. Siedziałem w furgonetce, na kole i czułem się jak eskortowany więzień. Na Branickiego dosiadł się do mnie Sławek. Przywitałem się i nie zamieniliśmy ani słowa w czasie jazdy. Nie miałem ochoty o nic pytać w obecności szefa-kierowcy. Z przodu z szefem siedział drugi robotnik, Dawid.
Domek do wykończenia stoi na juchnowieckich łąkach. Lokalizacja wydaje mi się bardzo ryzykowna ze względu na podmokły teren i ciągłe niebezpieczeństwo podtopów.
Dostaliśmy ubrania, białe spodnie na szelkach i koszulki. Wszystkie z logo firmy i producenta gipsu.
Na miejscu czekał majster, Bogdan. Okazało się, że jest najlepszym fachowcem. Drugi w kolejności jest Dawid, mieszkaniec Hajnówki, potem Sławek i ja.
Szef Piotr to trąba. Jest szczupły, chodzi w jeansach i w jasnej koszuli we wzory. Młodość i brak doświadczenia nadrabia gadatliwością i nieudanymi żartami typu: prawa ręka może boleć nie tylko od noszenia płyt. Hahaha… ależ śmieszne:-(. W samochodzie szpanował telefonem z radiem. Na tapecie miał zdjęcie dziewczyny, elegancka blondynka, zapewne jego partnerka. Co raz to poprawiał modną czapkę. Coś tam wie o budowie, lecz trudno określić co. Poprawia, dba o porządek w miejscu pracy. Intuicyjnie nie budzi mojego zaufania. Nie chciałbym go spotkać na ulicy. Wydaje mi się, że jestem w stanie przewidzieć jego nieciekawe, podszyte obawami o ujawnienie własnych niekompetencji reakcje. W dalszym ciągu budzi mój niepokój.
Dostałem umowę o pracę na czas próbny. I trudno jest mi ocenić czy została poprawnie sformułowana. Brak stawki, jedynie stwierdzenie, że wypłata zostanie wydana po ocenie i przyjęciu pracy przez zleceniodawcę. Czyli jego, nie moje widzimisię. Może powinienem o tym porozmawiać?
Nosiłem płyty, trzymałem je, ciąłem, mierzyłem, przycinałem, wycinałem otwory, wreszcie sprzątałem. Nauki niewiele, ale to był pierwszy tego typu kontakt z płytą kartonowo-gipsową.
W drodze powrotnej wydało się co robie poza budową. Ciekawi mnie jaki to będzie miało wpływ na stosunek innych pracowników do mnie. Szef sugerował mi, abym nie mówił co robię w życiu zawodowym. No ale nie umiem kłamać, gdy czuję się bezpiecznie w danym momencie. Wydało mi się, że nie mam czego się wstydzić, ba nawet uznałem, że może będę bardziej szanowany. Sądy zostaną zweryfikowane w najbliższej przyszłości.

poniedziałek, 9 lipca 2007

Przed wyprawą

Drugie spotkanie w sprawie pracy. Siedziałem na fioletowej kanapie jak zaklęty. Jak trzeba było krzywiłem buzię lub przytaknięciem przyznawałem wagę podnoszonej kwestii. To było męczące, ale nie do uniknięcia jak sądzę.
Nowy pracodawca ustalał warunki pracy: każdy odpowiada za swój odcinek robót, on ustala normę dzienną, nie ma rozmów w czasie pracy, pracownik opłaca połowę składki - chyba ZUSu. Wreszcie padło stwierdzenie, że to on opieprza jeśli trzeba i jeśli nie trzeba. Ostatnia część szybko została skwitowana nieco wymuszonym śmiechem i zaraz potem zaproponował przejście na “ty”. Mój szef zwrócił uwagę na potrzebę pisemnej umowy o pracę w fazie wstępnej. W duchu przyznałem mu rację i ucieszyłem się, że poruszył tą kwestię. Szef firmy Exclusive wyglądał na zaskoczonego, ale zgodził się. Mieliśmy sami coś przygotować, lecz w końcu ustaliliśmy, że zawarta zostanie umowa o pracę na okres dwóch tygodni, i że on ją mi dostarczy następnego dnia.
Jestem umówiony jutro o 5.50 na przystanku niedaleko baru Cezar. Jedziemy do Juchnowca, gdzie wraz z czterema innymi pracownikami będziemy montowali płyty gipsowe. Kwestia wyjazdów nie była tak eksponowana podczas pierwszego spotkania. Jestem na dwutygodniwych testach, jak każdy inny, który tam zaczyna pracę. Potem stawka jest renegojcjowana, zapewne na podstawie widzimisię pracodawcy. Nie widzę tego jasno, choć przyznam, że przed podjęciem pracy stawka 8 zł/h jest atrakcyjna. Na starcie nikt takiej nie płaci, można zatem sądzić, że wymagania są również wyższe.
Niepokoję się o moje umiejętności. To naturalny stan przed nieznanym. Póki co pewne jest, że poznam nowych ludzi i będę miał wydarzenia do zrelacjonowania.

sobota, 7 lipca 2007

Giecz, Gniezno czy Poznań - czyli kłopot z początkiem?



Teza artykułu z pierwszej strony poniedziałkowej Gazety Wyborczej brzmi: datowanie na lata 60 IX wieku umocnień Giecza pozwala sądzić, że gród był pierwszym ośrodkiem władzy rodu Piastów. Pochopność tego sądu można uzasadnić następująco: jeden umocniony gród nie musi być od razu centrum suwerennej władzy - na jednostkowy charakter grodu wskazują wzmianki o datowaniu innych grodów (lata 40 X wieku); na podstawie datowania nie można wnosić, że właścicielami grodu byli Piastowie (autor doniesienia zakłada, że tak było); nawet jeśli jednak tak było nie wiemy, w jakich relacjach z innymi plemionami byli jego właściciele.
Ciąg dalszy debaty miał miejsce kilka dni później.
W wywiadzie udzielonym świątecznej Gazecie Wyborczej prof. Jasiński zabrał głos w kwestii początków państwa polskiego. Uznał, że wyniki badań archeologicznych pozwalają na korektę jego datowania i przesunięcie na początek X wieku. Uczony podkreślił także, że na przełom IX-X wieku na obszarze zamieszkąlym przez Polan daje się datować znaczny jakościowy skok cywilizacyjny. Profesor powiązał go z falą osadnictwa z terenu Czech i połączył ją z wygnaniem rodu Poznana. Poznań miałby być założony przez uchodźców z okolic czeskiej Nitry. Poznań uznaje badacz za najważniejszy gród piastowskiego państwa w jego początkowym okresie istnienia. Dowódy na poparcie swojej tezy mają przynieść rezultaty pracy wykopaliskowych na Ostrowie Tumskim. Rola Gniezna to przede wszystkim centrum kultu religijnego, a Giecz identyfykowany jest jako rodowy gród Piastów.
Giecz, Poznań czy Gniezno? Czy to ważne? Uważam, że nie. W reporterskim pytaniu o pierwszeństwo widać wymiar rywalizacji sportowej, choć ważna jest kwestia symboliki związanej z fundowaniem tożsamości państwa, czy też określenia centralnego punktu orientacyjnego, tzw. pępka lokalnego świata. Zapewne każde z wymienionych miast pełniło swoją specyficzną funkcję w sieci grodowej państwa Piastów. Zgody co do istnienia jednoznacznych dowodów na poparcie pierwszeństwa któregoś z grodów zapewne nigdy nie będzie. Wymowny jest tytuł sobotniego wywiadu podkreślający rolę przypadku w powstaniu państwa Piastów. Dla istnienia państwa nie jest ważne który gród był pierwszy. Tylko jak władza polityczna potrafiła skonsolidować społeczność (i zachęcić przyjezdnych, czyli Wikingów) i wykorzystać powstający międzypaństwowy układ polityczny do zbudowania silnej pozycji międzynarodowej. Mieszkowi udało się.

piątek, 6 lipca 2007

Piątkowy marazm

Spotkanie z pracodawcą. Zanim weszliśmy do części lokalu przeznaczonej do przyjęć klientów, łysy mężczyzna w średnim wieku wskazał ścierkę i kazał nam na nią wejść. Przez moment poczułem się jak podczas kontroli antyterrorystycznej na lotnisku. No ale dookoła błyskały, nawet w podłej deszczowej aurze, sztuczne marmury.
Biuro położone w eleganckich apartamentach na Bojarach. Nie spodziewałem się, że tak szybko zmieni się ta część dzielnicy. Pamiętam na rogu Dobrej i Kraszewskiego stał drewniany domek, kryty czerwoną dachówką, a w nim mieszkała staruszka, podobno nauczycielka. Przypomina mi się jak moi koledzy z Gołdapi poszli do niej pewnego razu pomóc przy noszeniu chyba węgla. Wokół domku rosły drzwa owocowe i pewnie bluszcz na metalowej siatce ogrodzenia. Tak gęsty, że niewiele było widać od ulicy, wtedy jeszcze żużlowej i pełnej dziur.
W biurze przywitał nas młody człowiek. Nawet nadspodziewanie młody. Posiadacz zmechanizowanego sprzętu do prac wykończeniowych. Wyraził wstępne zainteresowanie nami. Dał odczuć, że zależy mu na szybkiej i sprawnej pracy. Zapytał czy palimy - bo wiadomo nikt w tej branży nie pije. Odezwie się w poniedziałek.
Niewiele mówiłem, ale nie miałem niczego do powiedzenia. Raczej przyglądałem się wymianie między nim a szefem. Czułem napięcie, bo przecież niewiele miałem do zaproponowania poza dobrymi chęciami i niepaleniem.
Obserwacja ludzi w różnych sytuacjach pokazuje, że jest bardzo dużo gry, często nieudanej, ale na którą zgadzają się obie strony. Wstępne rozmowy są pozbawione konkretów. Strony badają się. Często mówią wiele, plączą się i powtarzają. Brakuje francuskiej grzeczności, uwagi i wypracowanego uśmiechu, który, choć nie posuwałby sprawy do przodu, czyniłby, jak sądzę, spotkanie przyjemniejszym. Ot taki postulat.

środa, 4 lipca 2007

Jak się zarabia na budowie, czyli odrobina specjalistycznego savoir-vivre’u


Elementy składowe obrazu rynku budowlanego: inwestor, dewelopper, generalny wykonawca, podwykonawcy i brygady robocze, w których najniżej w hierarchii są pomocnicy. Często między podwykonawcami a brygadami roboczymi umieszcza się pośredników wyszukujących zadania do wykonania, np. kładzenie glazury, i zlecających je brygadom specjalistów (ci tworzą często samodzielne podmioty gospodarcze).
Zdaniem mojego szefa, do niedawna, nie płacono regularnie nawet za 40% wykonanych zleceń. Zgodnie z hierarchią ważności funkcji najmniejsze konsekwencje pociągało za sobą niezapłacenie pomocnikowi, a generalnie brygadzie. Obecnie jest lepiej, choć niesolidni pracodawcy zdarzają się nadal. Obydwu stronom nie dalej nie opłaca się pracować legalnie, a ustne umowy sprzyjają niesłowności. Wyjątkiem są prywatne zlecenia, tzw. fuchy. Wydaje się, że niepłacenie ciągle jest najprostszym sposób redukcji długu lub zwrotu niespodziewanych kosztów. Porównywalnie niesłowni jak pracodawca są także szeregowi pracownicy, którzy potrafią bez słowa odejść od wykonywanej pracy, jeśli pojawi się na horyzoncie oferta lepiej płatnej pracy.
Sezon letni jest najbardziej konkurencyjny. Wchodzą na rynek pracy uczniowie i studenci, którym proponuje się stawkę ok. 6 zł. Ofertą wyjściową dla początkującego pracownika jest też propozycja pracy na tzw. akord, czyli płaca za ilość wykonanej pracy. Pojawia się bowiem możliwość redukcji wynagrodzenia za niedokładnie wykonaną prace, co jest częste na tym etapie zatrudnienia. Stawki godzinowe pojawiają się później, kiedy czeladnik nabywa praktyki i zostaje mistrzem. Pracując na akord mógłby bowiem zarobić więcej.
To dość pesymistyczny obraz rynku pracy. Okazuje się, że najlepiej jest załoźyć własną działalność gospodarczą. Lecz trzeba mieć pieniądze na inwestycje i godnych zaufania, dobrych pracowników. A to nie jest łatwe. Kwiat fachowców wyjechał za granice.
Bogdan nie zadzwonił. Savoir-vivre wzbogaci się o nowe dane.

wtorek, 3 lipca 2007

Mieszkajac w domku jednorodzinnym - odslona druga


Dotarliśmy o 9ej. Oprócz nasz przed dom zajechała furgonetka z białoruskimi numerami. Wysiadło z niej dwóch mężczyzn, starszy i młodszy. Obydwaj rozmawiali po rosyjsku (czy białorusku). Gospodarz był tak zaaferowany, że nie zwrócił uwagi na nasze dzieńdobry. Stał w garażu. Ściskał go starszy z gości, kiedy przechodziliśmy obok.
Na górze pustka. Kiedy wyszedłem na balkon, aby się przebrać, przybysze ze Wschodu ładowali opakowane w czarny brezent pakunki. Nie były zbyt ciężkie i szybko się uwinęli. I odjechali.
Głównym bohaterem dnia był Bogdan, pośrednik w organizacji prac budowlanych. Umówił się z nim mój zwierzchnik. Mieli omówić ich sprawy i przy okazji załatwić mi jakiś stały kontrakt na dwa miesiące.
Siedział w biurze, które stanowił pokój z biurkiem i fotelem. Ściany pomalowane na pomarańczowo, chciałoby się powiedzieć sraczkowaty kolor. Po lewej stronie przy wejściu szafa, a na niej segregatory z napisami na grzbietach nazwami, chyba spółek lub inicjatyw budowlanych. Naprzeciw biurka, przy oknie, ważny sprzęt - naścienny kalendarz.
Bogdan to średniego wzrostu brunet, z wąsem. Zdecydowany głos, i gest. Dobra prezentacja, ale głupkowate tematy rozmów. Prowadził je przez połowę naszej wizyty. Wprawdzie dotyczyły one poszukiwań miejsca pracy dla pomocnika, ale tematyka była różna, przeważnie plotkarska. Widać była jak elastycznym trzeba być w komunikacji, aby zdobyć zaufanie rozmówcy: od wulgarności, przez zdecydowane, krótkie rozkazy po proste prośby o informacje. Niekiedy wszystkie te elementy występowały w jednej rozmowie.
Prawie zupełnie zignorował szefa.
Ma zadzwonić do mnie jutro, może z konkretną propozycją.
Pracowaliśmy prawie do 19ej. Dziś nieco lżej, ale marudniej

poniedziałek, 2 lipca 2007

Mieszkając w domku jednorodzinnym


Robimy remont dwóch pokoi w domku jednorodzinnym w pobliżu ul. Kawaleryjskiej. Pełni on funkcję hotelu dla zagranicznych bazarowiczów, choć jak się dowiedziałem w książce telefonicznej jest inforamcja o wyrobie zniczy. Jest parę minut przed 9.00. Gospodarze siedzą przy plastikowym stoliku. Dziś trochę wcześniej - mówi kolega witając się. No tak, już czas - ripostuje mężczyzna w średnim wieku, szczupły, łysy, opalony. Po przebraniu się dostajemy kawę. To miłe.
Kiedy wychodziliśmy na przerwę gospodarz coś majstrował w garażu. Moją uwagę zwróciły rzędy butelek po piwie. Panował generalny porządek.
Wczesne popołudnie. Na północy zauważyliśmy łunę smolistego dymu. Podobno paliły się baraki. Wyszliśmy na balkon i zadzieraliśmy głowy, żeby zobaczyć źródło dymu. Bez rezultatu. Za to w odsłoniętej na słońce części balkonu znaleźliśmy wzrokiem córkę gospodarzy domu. Wdzięcznie rozłożona na fotelu opalała się. Dzień dobry - przywitała się grzecznie. Nie wyglądała na speszoną naszą obecnością. Jak się dowiedziałem potem jest studentką I roku marketingu i zarządzania na politechnice. W ogródku sąsiadów podobny widok odpoczywających. Sjesta.
Czas leniwie się toczył. Lecz nie dla nas. Po południu dostaliśmy drugą kawę. Przechodząc korytarzem w kieunku łazienki widziałem męźczyznę z synem siedzących przy komuterze. Podobno to ich tradycyjne zajęcie. Około 4-tej pojawił się dźwięk telewizora. Wydało mi się, że chodzi o seriale. Było coraz ciężej pracować. Mój szef podjął decyzję, wychodzimy o 6tej.
Przebrani w wyjściowe ubranie schodzimy w kierunku wyjścia. Nagle dobiega do nas głos gospodarza. Jakaś ekipa ma przyjść na chwilę i przyciąć rury. Wszystko w porządku. Prawie. Mężczyzna chodzi jednak niepewnym krokiem, Zaczepił się o kartony i ledwie się nie wywalił. Spoglądałem na tą scenę zza pleców szefa. To on zwrócił mi uwagę na zachowanie właściciela mieszkania.
Konkluzja: na budowie zawsze musi być ktoś pijany.