niedziela, 26 października 2008

Spotkanie

Chodził po dworcu ubrany w lekko za duży, jasny garnitur niosąc na ramieniu ciężką czarną torbę sportową. Rzucał się w oczy. Był szczupłym czarnoskórym chłopakiem.
Po raz pierwszy zobaczyłem go jak stanął przy sąsiednim okienku kosy PKS. Chyba o coś pytał. Szybkim krokiem odwrócił się. Gdy ruszyłem w kierunku stoiska z książkami zobaczyłem go przy aparacie telefonicznym. I nagle rozległ się jego dźwięczny głos. Mówił szybko w języku, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Wydało mi się, że może to być język należący do rodziny języków arabskich. Chłopak wkrótce znikł po raz kolejny. A potem znów się pojawił. Podszedł do składającej gazety starszej sprzedawczyni kiosku. Pytał o coś, a kobieta pokiwała przecząco głową pokazała na wyjście z budynku w kierunku centrum miasta.
Już prawie o nim zapomniałem, ale kiedy stałem obok kiosku i oglądałem witrynę z okładkami książek i gazety chłopak wyrósł przede mną nagle. Nie wiem co było pierwsze jego słowo KANTOR czy on sam. Powtórzył dwa razy "kantor". Pokiwałem głową przytakująco, że rozumiem co do mnie mówi. Potem powiedziałem "rozumiem". Odniosłem wrażenie, że nie rozumie mnie, bo powtórzył raz jeszcze słowo "kantor". "I understand" powtórzyłem i wskazałem bez przekonania, że mnie zrozumie na drzwi wyjściowe. "Kantor na zewnątrz" - powiedziałem, lecz wiedziałem, że moja informacja nie przyda się na wiele. Była niedziela i o tej porze wszystkie kantory w okolicy były zamknięte. Zanim te myśli przemknęły mi przez głowy chłopak zabrał się i poszedł zdecydowanym krokiem we wskazanym kierunku. Wiedziałem, że już tam był. Wydało mi się, że nie takiej oczekiwał wypowiedzi. Czy oczekiwał, że go zaprowadzę tak jak nakazywała by mi gościnność właściwa jego kręgu obyczajów? A może oczekiwał, że ja sam zdecyduje się na wymianę pieniędzy? Nie dał mi, żadnego znaku, że mnie rozumie.
I wszystko zostało w kręgu domysłów.

środa, 22 października 2008

Książkowa nieczystość

Książka także może ilustrować funkcjonowanie tabu społecznego. Książka, jakakolwiek by nie była, jest obwarowana zakazami: książki nie można zniszczyć, bowiem jest depozytariuszem wiedzy, a wszystko co zawiera w sobie wiedzę jest nietykalne. Ten, który niszczy książkę może zostać obłożony infamią. Stąd selekcjonowanie książek jest trudnym, męczącym i niechętnie wykonywanym zadaniem.
Książka wydaje się być przede wszystkim bytem symbolicznym. Jej materialność jest ważna wtedy, gdy decyduje o tym kiedy książki można się pozbyć. Można to zrobić w dwóch sytuacjach: 1) gdy książka jest zużyta, lub - i to jest sytuacja opozycyjna, negująca aspekt materialny - 2) gdy książka jest nieaktualna, bądź jej treść szkodzi wartościom wyznawanym przez społeczność. Nie wypada pozbyć się książki, jeśli jest ona w stanie nadającym się do użycia. Aby móc ją wyrzucić trzeba sprawić, aby nie nadawała się do czytania. I czasami widać paradoksalnie jak materialność nośnika decyduje o jego trwaniu, choć nie mówimy o tym otwarcie.
Nauki ścisłe i doświadczalne częściej wymieniają wiedzę, której nośnikiem jest papier. W naukach humanistycznych jest inaczej. Kultura europejska jest w znacznej mierze kulturą tekstu, w miarę niezmiennego. Stąd w książkach, papierowych nośnikach kultury, trudniej zauważyć i docenić aspekt materialny. Dopóki w książce widać tekst, jest ona obwarowana tabu kulturowym. Wokół opozycji materialności i zawartości symbolicznej nabrzmiewają i eksplodują konflikty, bo czy można wyrzucić tekst "Konrada Wallenroda", choć egzemplarz ledwie "trzyma się kupy"? Jak nazwać i ocenić ludzi, którzy bronią ducha książki w zużytym ciele? A jak tych którzy dokonują selekcji? Historia podpowiada kilka rozwiązań...

poniedziałek, 13 października 2008

Addenda

Oczekiwany przeze mnie przykład inicjatywy, której obiektem jest rejestracja pamięci społecznej mieszkańców Teremisek. Bardzo obiecujące.
www.teremiski.edu.pl//content/view/154/2/

niedziela, 12 października 2008

O królewskim Dzikim Wschodzie to bajka...

We wrześniowym numerze “Charakterów” można przeczytać wzmiankę o tym jak w gminie Dubicze Cerkiewne (południe Podlasia) rodzi się projekt separacji państwowej gminy i utworzenia w jej granicach monarchii, której głównym źródłem dochodów miałby być raj podatkowy związany z wprowadzeniem regresywnego systemu podatkowego. Kandydat na monarchę miał podobno rozważać przejęcie władzy za pomocą zamachu terrorystycznego. Jest także kandydatka na monarchinię. Autor wzmianki konkluduje, że podstawowa troska autorów projektu restauracji jest wybór ustroju - monarchia absolutna czy sułtanat.


Nic mi nie wiadomo o inicjatywie. Może jest w powijakach, a może to tylko tzw. fakt medialny, zbudowany na bazie wyjątkowych cech mieszkańców gminy.

Według badań przeprowadzonych przez Instytut Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego w 2000 roku ponad 50% jej mieszkańców uważa siebie za tutejszych. Sądzę, że to jedyna taka gmina w Polsce. Wiadomo, że ponad 90% mieszkańców tej nielicznej wspólnoty jest wyznania prawosławnego. Tyleż posługuje się na codzień dialektem języka ukraińskiego, który w miejscowej tradycji nazywany jest językiem “chachłackim”. Jak dowiedziałem się przypadkiem od poznanej kilka lat temu w Paryżu Moskiwiczanki “chachłami” nazywają oni pogardliwie mieszkańców południowej Rosji, a także obecnej Ukrainy. Można domniemywać, że obecność tego określenia w pamięci zbiorowej mieszkańców tej części Podlasia, wiąże się przynależnością obszaru do imperium carskiego i skutkami wpływów okupujących ten obszar Rosjan. Tymczasem dialekt języka ukraińskiego ustępuje językowi polskiemu w mowie nowych pokoleń gminy Dubicze Cerkiewne.

Odrębność i jednolitość kulturową, na bazie której zbudowano fakt instytucji państwowej, należy uznać za mit i pobożne życzenie wszystkich animatorów kultury. To prawda, że liczne imprezy kulturowe, głównie muzyczne, czerpią z miejscowej, jakże złożonej i trudnej do zdefiniowania tradycji. Stanowią część przemijającej, niejasnej, bo nie utrwalanej w formie refleksji przez tamtejszych mieszkańców pamięci społecznej, którą próbuje się od 20 lat odtworzyć z pieśni obrzędowych w jak najbardziej homogenicznej postaci. Ludzie ją przechowujący to generacja co najwyżej 50-latków. W dodatku w tle występów zespołów ludowych - tzw. białoruskich i ukraińskich - toczy się spór o przynależność narodową mieszkańców tej części regionu. Nie jest on najważniejszym problemem tej demograficznie starzejącej się wspólnoty: starsi mieszkańcy identyfikują się z białoruskością, młodsi zazwyczaj emigrują i część z nich nie przywiązuje wagi do tworzenia swojej tożsamości w odniesieniu do trudno identyfikowalnej rzeczywistości kulturowej ziemi południowego Podlasia. Są Polakami. Garść zapaleńców działa: niektórzy, ci od 1989 roku, w barwach mniejszości białoruskiej lub odradzającej się ukraińskiej, garstka w lokalnych domach kultury lub szkołach w oparciu o ideę ludowości, tradycyjności i być może “tutejszości” dzięki funduszom unijnym.

Jak powiedział jeden z nauczycieli tzw. “liceum białoruskiego” w Hajnówce, uczniowie już nie mówią “swoim” językiem. “Swoim” czyli jakim? Na pewno nie białoruskim, i trudno mówić o ukraińskim, choć językoznawcy już jakiś czas temu wyznaczyli granicę strefy występowania dialektu ukraińskiego i białoruskiego. Ten pierwszy występuje poniżej rzeki Narwi i na zachód od Hajnówki, ten drugi na wschód od Hajnówki, miejscowości Narew, ciągnie się na północ wzdłuż polsko-białoruskiej granicy i sięga do Sokółki i Suchowoli, gdzie “po swojemu” mówią też, choć słabo, uczniowie suchowolskiej szkoły średniej. Jaka jest ich tożsamość?

Tak samo złożona jak dwujęzyczność. A ta nie musi komplikować sytuacji. Jedna z teorii bilingwizmu zakłada istnienie języka pierwszego, dominującego. Jest nim język polski, a w pokoleniu nastolatków drugim językiem, a na pewno trzecim, jest język angielski.

Czym zatem miałaby być monarchia dubicka? Nieudanym, faktem prasowym wymyślnym na biurku redaktorskim, czy chwytem marketingowym dubickiej “elity”. Jeśli tym drugim to nieudaną jest inicjatywa umieszczenia takiej informacji w miesięczniku “Charaktery”. Jeśli tym pierwszym to wpisuje się w już stworzoną kategorię faktów: południe Podlasia to polski Dziki Wschód, zapomniany przez cywilizację, pełen reliktów przeszłości, głównie “duchów” z czasów dominacji rosyjskiej. Jakiś czas temu organizatorzy przejażdżki kolejką wąskotorową z Hajnówki do Topiła wpadli na pomysł, aby nieuprzedzani o niczym pasażerowie przeżywali atak hordy czerwonoarmistów. Przebrani w szynele mówiący w dziwnym, nigdzie nie rejestrowanym dialekcie “lokalsi”, zatrzymują lokomotywę, wyprowadzają wycieczkowiczów i legitymują ich udając surowość i nieokrzesaność ludzi Wschodu. W końcu to jedyna rzecz, która im wychodzi. Obcość jest w modzie i pewnie w cenie. Może zatem ci sami mieli dokonać zamachu stanu i obalić wójta gminy?

Czy mam się zatem bać miejscowych zbójców, którzy powinni już zacząć grasować na bylejakich lokalnych drogach? Stawianie na atut Dzikiego Wschodu w lokalnej turystyce i szukanie taniej sensacji uważam za chwyt prymitywny, skierowany do poszukiwaczy niskich rozrywek, nie mających niewiele wspólnego - poza stereotypowym upraszczeniem, którym posługują się i autochtoni - ze skomplikowaną, ale bogatą tradycją kultury pogranicza. Czy ludzie poszukujący spokoju, natury, oraz ciekawi rozmów o wartościach miejscowych 70 i 80-letnich wdów nie istnieją czy nie wiedzą o istnieniu tego zakątka i o tutejszym powolnym przemijaniu pamięci? Na szczęście nie jest to dominująca forma propagowania atrakcyjności kulturowej południowego Podlasia. Alternatywą są, jak sądzę, działania teremisczańskiej inicjatywy i przechodzące od czasu do czasu wyprawy antropologów.


Post scriptum: z rozmowy jaka miała miejsce wczesnym niedzielnym popołudniem z sąsiadem wracającym z rowerowej przejażdżki dowiedziałem się, że w Dubiczach Cerkiewnych istnieją dwa zbory neoprotestanckie. Sala jednego z nich nazywana jest umownie królewską. Czyżby pojawienie się informacji o istnieniu “sali królewskiej” mogłoby komuś podsunąć szereg skojarzeń i doprowadzić do sformułowania idei przewrotu, działań separatystycznych i szykowanego zamachu?