wtorek, 30 grudnia 2008

Bo wizytówki...

W pomieszczeniu informacji turystycznej w Hajnówce. Przy blacie szerokiego biurka stało starsze małżeństwo. Obydwoje około 60-ki, ubrani w zimowe ubrania. Z przodu kobieta: spod czarnej czapki z okrągłym denkiem wystawały farbowane na czarno włosy. Chyba coś kupili. Już zbierali się do odejścia kiedy przeszedłem obok, aby ustawić się za nimi w kolejce po informację. Za biurkiem stała sympatycznie uśmiechająca się młoda dziewczyna. Już ustawili się frontem do drzwi, gdy starszy pan zawadził rękawem o wystające z koszyczka wizytówki. Później rozpoznałem, że były to karty różnych instytucji turystycznych. W efekcie chyba spadło coś z biurka, nie zwróciłem jednak na to uwagi. Mężczyzna pochylił się i podnosił rzeczy przez chwilę. Kiedy to robił przykuł moją uwagę komentarz kobiety. - No tak, zawsze musisz coś zepsuć - wypaliła kobieta. Było to tak stereotypowe stwierdzenie, że uśmiechnąłem się do starszej pani. Mój uśmiech odebrała jak zwycięzca swój wieniec. Byłem wściekły. Nie o to mi chodziło przecież. Uśmiechałem się, bo znalazłem potwierdzenie dla obserwacji Ryszardy Sochy opisanych w artykule “Ostre obcasy” zamieszczonym w bożonarodzeniowej Polityce. Kiedy kobieta zaśmiała się patrząc mi prosto w oczy, mężczyzna zabierał się do wyjścia. Kontem oka widziałem go odwróconego tyłem, nie widziałem twarzy. Nie usłyszałem jego głosu.

wtorek, 9 grudnia 2008

Memento dla Piasków


Ogłoszenie z tablicy. Nic dodać nic ująć na temat najbliższej przyszłości obecnych mieszkańców Piasków. Smutne, i niestety prawdziwe.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

Ulgowo?

Na Dworcu Centralnym w Warszawie, na peronie pierwszym zatrzymują się obok mnie trzy osoby. Młodzi mężczyźni, dwaj około 20-ki, jeden starszy, może tuż przed 40-ką. Starszy jest niewidomy, trzyma w ręku białą laskę. Młodsi odprowadzają go. Wszyscy ubrani są skromnie w jesienne kurtki z bazaru, na głowach czapki chłopięce na uszy. Chyba dość dobrze się znają. Młodsi zachowują się rezolutnie.
Do odjazdu pociągu do Białegostoku pozostało około 20 minut. Mężczyźni rozmawiają.
- Ty masz oczywiście bilet - zagaja młodszy niewidomego.
- Tak mam - odpowiada.
- Oczywiście ulgowy - dorzuca szybko uśmiechając się zadowolony, chyba ze swojej wypowiedzi.
- No tak, ulgowy - potwierdza, lekko się uśmiechając adresat wypowiedzi.
- A ile ty jesteś mu winien - dorzuca młodszy, wprowadzając do rozmowy stojącego obok kolegę.
- 9,90 - odpowiada niewidomy. - Będziesz miał wydać z 10 zł?
... dalej nie słuchałem...

niedziela, 23 listopada 2008

Sprawiedliwość wśród torebek foliowych

Po raz kolejny zetknąłem się z problemem opłat za nieekologiczne torebki foliowe. Od kiedy pojawiły się biodegradowalne reklamówki, za które chętnie płacę 20 czy więcej groszy, właściciele niektórych sklepów pozostali przy zwykłych foliowych reklamówkach i wprowadzili za nie opłaty tak jak za reklamówki ekologiczne. Czy to sprawiedliwe? Bo czy warto wierzyć w to, że jest to sposób na nakłonienie kupujących do przychodzenia do sklepu z własnymi, parcianymi torebkami? Śmiem wątpić.

niedziela, 26 października 2008

Spotkanie

Chodził po dworcu ubrany w lekko za duży, jasny garnitur niosąc na ramieniu ciężką czarną torbę sportową. Rzucał się w oczy. Był szczupłym czarnoskórym chłopakiem.
Po raz pierwszy zobaczyłem go jak stanął przy sąsiednim okienku kosy PKS. Chyba o coś pytał. Szybkim krokiem odwrócił się. Gdy ruszyłem w kierunku stoiska z książkami zobaczyłem go przy aparacie telefonicznym. I nagle rozległ się jego dźwięczny głos. Mówił szybko w języku, którego nie potrafiłem zidentyfikować. Wydało mi się, że może to być język należący do rodziny języków arabskich. Chłopak wkrótce znikł po raz kolejny. A potem znów się pojawił. Podszedł do składającej gazety starszej sprzedawczyni kiosku. Pytał o coś, a kobieta pokiwała przecząco głową pokazała na wyjście z budynku w kierunku centrum miasta.
Już prawie o nim zapomniałem, ale kiedy stałem obok kiosku i oglądałem witrynę z okładkami książek i gazety chłopak wyrósł przede mną nagle. Nie wiem co było pierwsze jego słowo KANTOR czy on sam. Powtórzył dwa razy "kantor". Pokiwałem głową przytakująco, że rozumiem co do mnie mówi. Potem powiedziałem "rozumiem". Odniosłem wrażenie, że nie rozumie mnie, bo powtórzył raz jeszcze słowo "kantor". "I understand" powtórzyłem i wskazałem bez przekonania, że mnie zrozumie na drzwi wyjściowe. "Kantor na zewnątrz" - powiedziałem, lecz wiedziałem, że moja informacja nie przyda się na wiele. Była niedziela i o tej porze wszystkie kantory w okolicy były zamknięte. Zanim te myśli przemknęły mi przez głowy chłopak zabrał się i poszedł zdecydowanym krokiem we wskazanym kierunku. Wiedziałem, że już tam był. Wydało mi się, że nie takiej oczekiwał wypowiedzi. Czy oczekiwał, że go zaprowadzę tak jak nakazywała by mi gościnność właściwa jego kręgu obyczajów? A może oczekiwał, że ja sam zdecyduje się na wymianę pieniędzy? Nie dał mi, żadnego znaku, że mnie rozumie.
I wszystko zostało w kręgu domysłów.

środa, 22 października 2008

Książkowa nieczystość

Książka także może ilustrować funkcjonowanie tabu społecznego. Książka, jakakolwiek by nie była, jest obwarowana zakazami: książki nie można zniszczyć, bowiem jest depozytariuszem wiedzy, a wszystko co zawiera w sobie wiedzę jest nietykalne. Ten, który niszczy książkę może zostać obłożony infamią. Stąd selekcjonowanie książek jest trudnym, męczącym i niechętnie wykonywanym zadaniem.
Książka wydaje się być przede wszystkim bytem symbolicznym. Jej materialność jest ważna wtedy, gdy decyduje o tym kiedy książki można się pozbyć. Można to zrobić w dwóch sytuacjach: 1) gdy książka jest zużyta, lub - i to jest sytuacja opozycyjna, negująca aspekt materialny - 2) gdy książka jest nieaktualna, bądź jej treść szkodzi wartościom wyznawanym przez społeczność. Nie wypada pozbyć się książki, jeśli jest ona w stanie nadającym się do użycia. Aby móc ją wyrzucić trzeba sprawić, aby nie nadawała się do czytania. I czasami widać paradoksalnie jak materialność nośnika decyduje o jego trwaniu, choć nie mówimy o tym otwarcie.
Nauki ścisłe i doświadczalne częściej wymieniają wiedzę, której nośnikiem jest papier. W naukach humanistycznych jest inaczej. Kultura europejska jest w znacznej mierze kulturą tekstu, w miarę niezmiennego. Stąd w książkach, papierowych nośnikach kultury, trudniej zauważyć i docenić aspekt materialny. Dopóki w książce widać tekst, jest ona obwarowana tabu kulturowym. Wokół opozycji materialności i zawartości symbolicznej nabrzmiewają i eksplodują konflikty, bo czy można wyrzucić tekst "Konrada Wallenroda", choć egzemplarz ledwie "trzyma się kupy"? Jak nazwać i ocenić ludzi, którzy bronią ducha książki w zużytym ciele? A jak tych którzy dokonują selekcji? Historia podpowiada kilka rozwiązań...

poniedziałek, 13 października 2008

Addenda

Oczekiwany przeze mnie przykład inicjatywy, której obiektem jest rejestracja pamięci społecznej mieszkańców Teremisek. Bardzo obiecujące.
www.teremiski.edu.pl//content/view/154/2/

niedziela, 12 października 2008

O królewskim Dzikim Wschodzie to bajka...

We wrześniowym numerze “Charakterów” można przeczytać wzmiankę o tym jak w gminie Dubicze Cerkiewne (południe Podlasia) rodzi się projekt separacji państwowej gminy i utworzenia w jej granicach monarchii, której głównym źródłem dochodów miałby być raj podatkowy związany z wprowadzeniem regresywnego systemu podatkowego. Kandydat na monarchę miał podobno rozważać przejęcie władzy za pomocą zamachu terrorystycznego. Jest także kandydatka na monarchinię. Autor wzmianki konkluduje, że podstawowa troska autorów projektu restauracji jest wybór ustroju - monarchia absolutna czy sułtanat.


Nic mi nie wiadomo o inicjatywie. Może jest w powijakach, a może to tylko tzw. fakt medialny, zbudowany na bazie wyjątkowych cech mieszkańców gminy.

Według badań przeprowadzonych przez Instytut Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego w 2000 roku ponad 50% jej mieszkańców uważa siebie za tutejszych. Sądzę, że to jedyna taka gmina w Polsce. Wiadomo, że ponad 90% mieszkańców tej nielicznej wspólnoty jest wyznania prawosławnego. Tyleż posługuje się na codzień dialektem języka ukraińskiego, który w miejscowej tradycji nazywany jest językiem “chachłackim”. Jak dowiedziałem się przypadkiem od poznanej kilka lat temu w Paryżu Moskiwiczanki “chachłami” nazywają oni pogardliwie mieszkańców południowej Rosji, a także obecnej Ukrainy. Można domniemywać, że obecność tego określenia w pamięci zbiorowej mieszkańców tej części Podlasia, wiąże się przynależnością obszaru do imperium carskiego i skutkami wpływów okupujących ten obszar Rosjan. Tymczasem dialekt języka ukraińskiego ustępuje językowi polskiemu w mowie nowych pokoleń gminy Dubicze Cerkiewne.

Odrębność i jednolitość kulturową, na bazie której zbudowano fakt instytucji państwowej, należy uznać za mit i pobożne życzenie wszystkich animatorów kultury. To prawda, że liczne imprezy kulturowe, głównie muzyczne, czerpią z miejscowej, jakże złożonej i trudnej do zdefiniowania tradycji. Stanowią część przemijającej, niejasnej, bo nie utrwalanej w formie refleksji przez tamtejszych mieszkańców pamięci społecznej, którą próbuje się od 20 lat odtworzyć z pieśni obrzędowych w jak najbardziej homogenicznej postaci. Ludzie ją przechowujący to generacja co najwyżej 50-latków. W dodatku w tle występów zespołów ludowych - tzw. białoruskich i ukraińskich - toczy się spór o przynależność narodową mieszkańców tej części regionu. Nie jest on najważniejszym problemem tej demograficznie starzejącej się wspólnoty: starsi mieszkańcy identyfikują się z białoruskością, młodsi zazwyczaj emigrują i część z nich nie przywiązuje wagi do tworzenia swojej tożsamości w odniesieniu do trudno identyfikowalnej rzeczywistości kulturowej ziemi południowego Podlasia. Są Polakami. Garść zapaleńców działa: niektórzy, ci od 1989 roku, w barwach mniejszości białoruskiej lub odradzającej się ukraińskiej, garstka w lokalnych domach kultury lub szkołach w oparciu o ideę ludowości, tradycyjności i być może “tutejszości” dzięki funduszom unijnym.

Jak powiedział jeden z nauczycieli tzw. “liceum białoruskiego” w Hajnówce, uczniowie już nie mówią “swoim” językiem. “Swoim” czyli jakim? Na pewno nie białoruskim, i trudno mówić o ukraińskim, choć językoznawcy już jakiś czas temu wyznaczyli granicę strefy występowania dialektu ukraińskiego i białoruskiego. Ten pierwszy występuje poniżej rzeki Narwi i na zachód od Hajnówki, ten drugi na wschód od Hajnówki, miejscowości Narew, ciągnie się na północ wzdłuż polsko-białoruskiej granicy i sięga do Sokółki i Suchowoli, gdzie “po swojemu” mówią też, choć słabo, uczniowie suchowolskiej szkoły średniej. Jaka jest ich tożsamość?

Tak samo złożona jak dwujęzyczność. A ta nie musi komplikować sytuacji. Jedna z teorii bilingwizmu zakłada istnienie języka pierwszego, dominującego. Jest nim język polski, a w pokoleniu nastolatków drugim językiem, a na pewno trzecim, jest język angielski.

Czym zatem miałaby być monarchia dubicka? Nieudanym, faktem prasowym wymyślnym na biurku redaktorskim, czy chwytem marketingowym dubickiej “elity”. Jeśli tym drugim to nieudaną jest inicjatywa umieszczenia takiej informacji w miesięczniku “Charaktery”. Jeśli tym pierwszym to wpisuje się w już stworzoną kategorię faktów: południe Podlasia to polski Dziki Wschód, zapomniany przez cywilizację, pełen reliktów przeszłości, głównie “duchów” z czasów dominacji rosyjskiej. Jakiś czas temu organizatorzy przejażdżki kolejką wąskotorową z Hajnówki do Topiła wpadli na pomysł, aby nieuprzedzani o niczym pasażerowie przeżywali atak hordy czerwonoarmistów. Przebrani w szynele mówiący w dziwnym, nigdzie nie rejestrowanym dialekcie “lokalsi”, zatrzymują lokomotywę, wyprowadzają wycieczkowiczów i legitymują ich udając surowość i nieokrzesaność ludzi Wschodu. W końcu to jedyna rzecz, która im wychodzi. Obcość jest w modzie i pewnie w cenie. Może zatem ci sami mieli dokonać zamachu stanu i obalić wójta gminy?

Czy mam się zatem bać miejscowych zbójców, którzy powinni już zacząć grasować na bylejakich lokalnych drogach? Stawianie na atut Dzikiego Wschodu w lokalnej turystyce i szukanie taniej sensacji uważam za chwyt prymitywny, skierowany do poszukiwaczy niskich rozrywek, nie mających niewiele wspólnego - poza stereotypowym upraszczeniem, którym posługują się i autochtoni - ze skomplikowaną, ale bogatą tradycją kultury pogranicza. Czy ludzie poszukujący spokoju, natury, oraz ciekawi rozmów o wartościach miejscowych 70 i 80-letnich wdów nie istnieją czy nie wiedzą o istnieniu tego zakątka i o tutejszym powolnym przemijaniu pamięci? Na szczęście nie jest to dominująca forma propagowania atrakcyjności kulturowej południowego Podlasia. Alternatywą są, jak sądzę, działania teremisczańskiej inicjatywy i przechodzące od czasu do czasu wyprawy antropologów.


Post scriptum: z rozmowy jaka miała miejsce wczesnym niedzielnym popołudniem z sąsiadem wracającym z rowerowej przejażdżki dowiedziałem się, że w Dubiczach Cerkiewnych istnieją dwa zbory neoprotestanckie. Sala jednego z nich nazywana jest umownie królewską. Czyżby pojawienie się informacji o istnieniu “sali królewskiej” mogłoby komuś podsunąć szereg skojarzeń i doprowadzić do sformułowania idei przewrotu, działań separatystycznych i szykowanego zamachu?

czwartek, 11 września 2008

Wichura i dęby

Dwa tygodnie temu mocno powiało w Piaskach. Dopiero teraz zobaczyłem jakie były jej skutki, i w jakim stanie znajdują się stare dęby, które uległy sile wiatru. Dęby znajdują się niedaleko wsi,tuż przy wychodzącym z użytkowania, ogrodzonym słabą metalową siatką polu, nazywanym przez miejscowych "Kuzliska". Inne dęby powalone przez wcześniejsze wichury, choć nie tak liczne jak teraz, zostały w miejscu, gdzie upadły. Czy te również pozostaną i zostaną pożywką dla właściwych temu poziomowi flory zwierząt? Jedno z drzew powaliło słabe i stanowiące niewielką przeszkodę dla sprytnych zwierząt ogrodzenie pól.









wtorek, 9 września 2008

Czasownik: "żydzić"

Rozmowa.
- Aj, bo wie pan, ja nie lubię żydów....
- Dlaczego?
-No bo... żydzi żydzą...
Chyba chodziło o to, Żydzi mają być skąpi z natury.
Czy bardziej wartościowa jest otwartość czy milczenie nie wiadomo co skrywające? A właściwie to można domniemywać, że milczenie najczęściej ukrywa strach.

piątek, 29 sierpnia 2008

W poszukiwaniu zielonego liścia

Próbowałem kupić "zielonego liścia" - nalepkę dla początkujących kierowców. Próbowałem: w dziale rejestracji pojazdów nie było - odesłano mnie do sklepu motoryzacyjnego. Tak uśmiechnięty młody człowiek poinformował mnie, że takie "duperele" powinien posiadać sklep z artykułami papierniczymi. Niezrażony dotarłem do niego, ale tam pani zrobiła wielkie oczy, a kiedy spytałem, gdzie można wobec tego coś takiego kupić obsługujący obok klientów mężczyzna bez przekonania skierował mnie do stacji benzynowej... Jeszcze tam nie dotarłem...jeśli mi starczy samozaparcia...

piątek, 18 lipca 2008

Terapia Lodge'a


Żarty są formą ukrytej agresji... Stąd pewnie złośliwość można odnieść do skrywanej frustracji. A każdy inny znak do znaczenia, którego odkrycie wymaga klucza.

Przez trzy czwarte książki męczyłem się lekturą. Byly to wynurzenia o podtekście autobiograficznym, które już odnalazłem wczesniej, choc w późniejszej, napisanej 10 lat po tej, książce “Skazani na ciszę”. Mialem wrażenie, że uczestnicze w tytułowej terapii Lodge’a, przebranego w stój dobiegającego 60-ki autora scenariuszy sit-comów - Laurence’a Passymore’a.

Można rowniez czytac powiesc jako zabawe konwencjami. Cała narracja jest podana w formie spisywanych na bieżąco pamiętnikowych relacji. W drugim rozdziale czytamy relacje o głównym bohaterze spisane jakoby przez osoby zaangażowane w intrygę. Jesteśmy o tym przekonani do trzeciego rozdziału. Dowiadujemy się wowczas, że sprawozdania są częścią terapii Laurence’a Passymore’a. Ciąg dalszy jest przedstawieniem ex memoria historii pierwszej miłości glownego bohatera, Maureen. Jest to ważny punkt opowieści, nawiązuje bowiem do jej finału, w którym dochodzi do spotkania i do pogodzenia się Lawrence'a z Maureen. Czy jednak happy end nie jest konwencja przeniesiona ze scenariuszy średniej jakości seriali? O to wypadałoby zapytać autora lub czytelników tej książki...

Katastroficzna myśl


Coś takiego można zobaczyć na Podlasiu. Ale podobno de gustibus non discutandum est.

wtorek, 15 lipca 2008

Wielki sukces...

No i wyszło skąd pochodzi romans. Oto cytat z biogramu autora ksiażki, Ludovica Halevy'ego, umieszczonego we francuskiej wersji Wikipedii:

"Il est également l'auteur de deux romans, L'Abbé Constantin (1882) et Criquette (1883), qui furent de très grands succès de librairie à la fin du XIXe siècle. En rupture avec la noirceur des romans naturalistes, ils dépeignaient un monde certes réaliste mais où tous les personnages sont bons et vertueux."

Przyznam, że nie bardzo mogłem się tam dopatrzeć realizmu. Może jedynie w tym, że autor wprowadził "egzotycznych", amerykańskich bohaterów. Takie "signum temporis".
To tyle o tym romansie...

“L’abbé Constantin”


W okolicach Sauvigny, Lotaryngia, departament Meuse, wystawiona zostaje na sprzedaż w licytacji posiadłość ziemska. Jest początek lat 80. XIX wieku. Wszyscy okoliczni mieszkańcy domyślają się kto może zostać jej nabywcą, tak jak wiedzą dlaczego dotychczasowy właściciel musi się jej pozbyć. Wszystkie dobra ziemskie wraz z zamkiem Longueval nabywa jednak ... Amerykanka, za sumę dwa razy większą od tej, która była oczekiwana. Konsternacja. Protestancka Amerykanka w sercu arcykatolickiej prowincji francuskiej - to streszczenie społecznego niepokoju. I stateczny ojciec Constantin. Obok niego pojawia się Jean, młody oficer artylerii, niemal usynowiony przez księdza. I dwie Amerykanki, Suzie i Bettina, siostry, jedna z nich zamężna, posiadaczka niewyczerpanej fortuny płynącej z kopalni srebra w Kolorado, druga 18-letnia panna na wydaniu.

Nowe właścicielki okazują się hojnymi katoliczkami, poszukującymi spokoju od paryskiej napiętej atmosfery. Bettina, atrakcyjna milionerka poszukuje miłości: chce kochać i chce być kochaną. I znajduje ją u Jeana, który, choć kocha Bettinę, boi się zostać posądzony o interesowne uczucie. Honor każe mu uciec od przerastającego jego siły uczucia, aż tu Bettina uprzedza jego zamiary i w finale ogłasza publiczne chęć poślubienia go. I ... para bierze ślub.

Tyle. Nigdy nie widziałem tak skonstruowanej intrygi. Nie wiem jaka myśl kierowała autorem w jej tworzeniu. Spodziewam się, że książka została wydana na przełomie XIX i XX wieku. Jest to przykład pośledniej twórczości, jakiej zapewne wiele wydawano i łatwo można było kupić za kilka sous. Oprawa książki budzi respekt, lecz możliwe, że była ona jednym z chwytów marketingowych. Książka mogła dobrze prezentować się w małej biblioteczce.

Ciekawe jak wiele było takich prostych historii na rynku czytelniczym. Nieumieszczenie w narracji zbrodni, zdrady, romansu, tajemnicy o nieprawym pochodzeniu - łamie zasady powieści bulwarowej. Odbiorcą takiej książkowej “opery mydlanej”, w której dochodzi do połączenia, wręcz poddania, amerykańskiej fortuny francuskiemu modelowi rodziny opartej na wojskowym etosie sile ojca rodziny, mogła być małomiasteczkowa burżuazja, do której docierały informacje prasowe o sile pieniądza parweniuszy i łatwo zdobytych fortunach mieszkańców Stanów Zjednoczonych. A III Republika miała ambicje kolonialnego mocarstwa i rywalizowała o nie także ze Stanami Zjednaczonymi. Podstawy mocarstwowości należało budować także na prowincji, w świadomości jej mieszkańców.

Egzemplarz książki posiada pieczątkę - “Zbiornica księgozbiorów zabezpieczonych w Stalinogrodzie”. Ponadto brakuje strony z nazwiskiem autora. Słabo jest odciśnięta informacja na grzbiecie książki. Nie odczytałem jej do tej pory. Znajdowała się na czerwonym pasku ze złotą obwódką, którego pozostał niewielki fragment. Litery też były złote. Zachował się fragment “M”, pierwszej litery zapewne nazwiska autora romansu.


środa, 9 lipca 2008

Żuczek - nieżuczek





"Z Bliska i z oddali" Claude’a Lévi-Straussa


Wakacyjna lektura wywiadu rzeki (przekład Krzysztof Kocjan, Opus 1994). Dobry wstęp do dalszych lektur francuskiego antropologa. Najważniejsze wnioski można ująć w następujący sposób: 
O pamięci francuskiego antropologa. Claude Lévi-Strauss uważa siebie za osobę o “neolitycznej inteligencji”, która nie potrafi kumulować wiedzy, za kogoś kto porusza się po “ruchomej granicy”: znaczenie ma tylko wykonywana aktualnie praca. Nie ma potrzeby przechowywania jej śladów. 
O perspektywie badacza. Nauki humanistyczne nie mogą być uznane za prawdziwe nauki, ponieważ jest w nich zbyt dużo zmiennych, obserwator jest związany z obiektami swoich obserwacji, a ponadto tak samo złożone jak rzeczywistość metody badawcze nie mogą stanowić wiarygodnego punktu odniesienia. Model Lévi-Straussa jest inspirowany lekturą Kapitału Marksa.  Francuski antropolog uważa, że jest to pierwsza praca, w której skonstruowany uprzednio model  społeczeństwa skonfrontowano z rzeczywistością. Społeczeństwa dzikie dysponują jakościami pierwotnymi, niezależnymi od zmysłów, w przeciwieństwie do kultury zachodniej posiadającej jakości wtórne, związane ze zmysłami, takie jak kolory, zapachy, smaki, dźwięki. Badanie mitów jest dążeniem do zniesienia opozycji jakościowej i dotarciem do prawdziwej rzeczywistości, która choć prosta jest logiczna i skuteczna [132]. Lévi-Strauss ufa dorobkowi nauki. Badanie ludu bez poznania jego historii jest mało wartościowe, choć jednocześnie stwierdza antropolog - zdając sprawę z niemożności urzeczywistnienia takiego postulatu - że ogląd bezpośredni społeczeństwa historycznego pozwoliłby zmienić całą wiedzę na ten temat, nagromadzoną przez wieki [143]. 
O odpowiedzi na zarzuty wobec metody badawczej Lévi-Straussa. Mój model rzadko ma zastosowanie - stwierdza antropolog. Przedmiotem badania było to co dzieje się w umysłach ludzi: “nie to co ludzie robią, ale to w co wierzą lub twierdzą, że powinno być robione” [123]. Rzeczywistość nas otaczająca jest tworem przypadku, zatem nie można jej opisać modelem matematycznym, nie można poddać wszystkiego analizie strukturalnej. Zorganizowane są jedynie “wysepki” - to one mogą być poddane pewnemu “rygorowi” badawczemu [122-123]
O rozważaniach na temat podziału kultura-natura. Najbardziej znaczące są tytuły poszczególnych części czterotomowego dzieła Mythologiques (1970): Le cru et le cuit, Du miel aux cendres, L’origine des manieres de table i L’homme nu. Opisują one kolejne etapy refleksji nad przejściem od natury do kultury - od surowego do gotowanego, przez akceptację lub odrzucenie wymian ekonomicznych równoznacznych ze stosunkiem do norm społecznych [157-158]. Analiza opozycji zmysłowych z pierwszego tomu przechodzi w refleksję nad logiką form w drugim tomie, a trzeci z kolei traktuje o opozycji sposobów, które klasyfikują opozycje. [159-160]
Znaczące dla Mythologiques mity o podróży pirogą pokazują jak to co bliskie oddala się a to co jest dalekie zbliża wraz z pokonywaniem przestrzeni w czasie. Przybycie do miejsca docelowego podróży ustanawia nową relację - jest to relacja odwrócenia. Jak bardzo prawdziwa jest tytułowa deklaracja francuskiego antropologa, który próbuje zapanować nad obydwiema perspektywami?

poniedziałek, 7 lipca 2008

Krytycznym okiem

"Złota jesień polskiego średniowiecza" Samsonowicza


Wydaną po raz pierwszy w 1970 roku książkę znanego mediewisty można czytać jako pracę historiograficzną. Można ją czytać tak jak zapowiada autor stwierdzając, że przekształcenie tytułu klasycznej książki Johana Huizingi Jesień średniowiecza (1919) miało na celu pokazanie jak późnośredniowieczne państwo polskie i społeczeństwo można opisać używając kategorii wspólnych łacińskiej części Europy. Dlatego intencją autora było przedstawienie zmian społecznych, politycznych i ekonomicznych na obszarze państwa polskiego jako przeobrażeń, które wytworzyły podstawy kapitalistycznych relacji ekonomicznych, wspólnych całej Europie zachodniej (tytuły rozdziałów: Epoka przełomu, Bilans późnego średniowiecza tworzą punkty graniczne). Autor nawiązuje do wniosków pracy Jerzego Topolskiego (Narodziny kapitalizmu w Europie XIV-XVII wiek, pierwsze wydanie 1965), który pokazał, że społeczeństwo polskie rozwijało się w sferze ekonomicznej w taki sam sposób jak społeczeństwa na zachód od Łaby. 
Inny sposób lektury wynika z założenia polemicznego jeszcze obowiązującego w czasie, kiedy książka powstawała. Mianowicie podporządkowania tekstu założeniu, zgodnie z którym Europa średniowieczna dzieli się na Wschodnią i Zachodnią, a państwo i społeczeństwo polskie są obiektem sporu o przynależność do jednego z dwóch kręgów cywilizacji, jak można byłoby określić Wschód i Zachód. Wybór tradycji zobowiązuje. Daje legitymację instytucji (tytuły rozdziałów: O urządzeniu Rzeczypospolitej, Gospodarstwo), tak bardzo ważną w budowaniu świadomości społeczeństwa obywatelskiego w trudnych czasach reżymu komunistycznego. Stąd teza, że państwo i społeczeństwo polskie korzystają z dorobku kultury Europy Zachodniej, a w XV-XVI wiekach wchodzą na wspólną drogę rozwoju.
Miejsce Polski w odnoszącej się do czasów średniowiecza konstrukcji Wschód-Zachód było obiektem sporu w XX-wiecznej historiografii. Stąd deklaracja autora w polemicznym tytule i we wstępie wydaje się wystarczająco jasna. Oto jego słowa ze wstępu: Trudno rozpatrywać dzieje Polski w oderwaniu od stosunków ogólnoeuropejskich, zwłaszcza w epoce gdy historia naszego kraju stała się integralną częścią dziejów powszechnych, gdy pojawiły się wzajemne zależności i wystąpiły procesy wykraczające poza granice państwowe. Początek takiego stanu rzeczy upatrywałbym na schyłku wieków średnich. Nowe prądy i nowe zjawiska, które wpłynęły na ukształtowanie się społeczeństwa kapitalistycznego w Europie, pojawiły się na przełomie XIII i XIV wieku. [5-6] Powyższy passus zawiera także inne cenne informacje, znaczące dla całego wywodu: integracja i powstawanie kapitalistycznego społeczeństwa Europy.
Zmiana, ewolucja, przekształcenie, wytworzenie się - to słowa klucze. Zmiana ma  cechy ewolucji, której etapem jest wytworzenie się kapitalistycznych relacji gospodarczych. Ich wyrazem jest utowarowienie gospodarki, monetaryzacja wymiany i w efekcie przekształcenie rycerstwa w szlachtę, której głównym źródłem utrzymania jest produkcja i sprzedaż produktów rolnych, szczególnie zboża. Gospodarczą jednostką miary staje się folwark. Epoka Don Kichota i Sancho Pansy już minęła, pozostał jedynie mit rycerza. Czy znaczenie wydanej w 1970 roku książki zmieniło się?
Trzydzieści osiem lat temu kwestia propagowania wiedzy o integracji Polski z tradycją instytucji demokratycznych Europy zachodniej była ważna. Czy dzisiaj również tak jest? W mniejszym stopniu. Na forum międzynarodowym jedynie w debatach, wówczas kiedy podnoszona jest sprawa interesów poszczególnych państw członkowskich Unii Europejskiej. W świadomości narodowej - jeśli uprawnione jest użycie takiego terminu - nieco więcej. Jak pokazują wyniki ankiet opublikowanych w pracy Piotra Tadeusza Kwiatkowskiego Pamięć zbiorowa społeczeństwa polskiego w okresie transformacji (t. 2, Scholar: 2008, s. 120) odniesienia do rycerstwa współczesnych towarzystw rekonstruujących historię stanowią 55% ogółu odniesień średniowiecznych, a wieki XIV i XV cieszą się największą popularnością. Ponieważ stowarzyszenia  odwołujące się do tradycji wojennych stanowią znaczną część działań popularyzujących przeszłość  (54% działalności to przedstawianie walk i broni, s. 123) należy stwierdzić, że mit rycerskiego statusu szlachty jest bardzo trwały i nie może rywalizować, choćby z rekonstrukcją zachodnioeuropejskiego weberowskiego modelu idealnego protestanckiego ducha kapitalizmu. Siła popularyzatorska książki Henryka Samsonowicza na pewno może zdziałać jeszcze wiele dobrego. 

środa, 2 lipca 2008

Optymistycznie czy naiwnie?

Rozmowa z jedną z warszawskich bibliotekarek. 
- Wie pan, tu nie chodzi o pieniądze na organizację przedsięwzięcia. Lecz o fundusze na utrzymywanie tej inicjatywy. A na to ich nie ma. Sprzęt jest, lecz kto będzie wprowadzał dane za pieniądze mniejsze niż płaca sprzątaczki?
- Cóż. Wypada - może to banał - mieć nadzieję, że za rok sytuacja zmieni się - odpowiedziałem. 
Rozmówczyni spojrzała na mnie z politowaniem. 
- Pan na prawdę w to wierzy - ciągnęła z wyższością, wspieraną przez zapewne liczony w dziesiątki lat staż pracy.
- No, ale trzeba optymistycznie patrzeć - brnąłem dalej uparcie. Poczułem, że zaczyna robić mi się gorąco. Może zacząłem się czerwienić. Bibliotekarka nie odpowiedziała tym razem, być może zgodnie z powiedzeniem, że szaleńcom należy przytakiwać. 
Uznałem, że jestem w trudnej sytuacji. Więc jeszcze dodałem, chcąc ratować,... ale nie wiem co:
- No, ale ten optymizm to na przykład... radość z małych rzeczy. O, na przykład, jak teraz, z rozmowy z panią.
Uff... przez chwilę byłem z siebie zadowolony. A rozmówczyni spojrzała na mnie nieco inaczej. Lecz nieufność pozostała, bo skończyła naszą rozmowę pointą:
- A taką radość to mogę zapewnić ilekroć przyjdzie pan do biblioteki. 
I uśmiechnęła się. Optymistycznie?

piątek, 27 czerwca 2008

Czasami widoczna niewidoczna sieć




"Skazani na ciszę" Lodge'a


Książkę kończyłem czytać w pociągu relacji Warszawa-Białystok. Było gorące wczesnoletnie popołudnie. Kątem oka zauważyłem jak starszy mężczyzna przechodząc obok mojego przedziału zatrzymał się na chwilę i ogarnął wzrokiem pasażerów. Był w jasnych spodniach i jaskrawo-niebieskiej koszuli dobrej jakości. Jego wydatny brzuch wystawał wyraźnie spod spodni. Nie musiały być podtrzymywane paskiem. Moją uwagę zwróciło kilka sporych, pomarańczowych plam po sosie, jak można przypuszczać, plam, które układały się w pionowy łańcuszek. I jakiś nieobecny wzrok, jakby szukający odległych miejsc lub osób.
Niby nic nadzwyczajnego. Lecz chwilę później, wracając z toalety, dziadek zaczął szarpać za uchwyt drzwi przedziału i po kilku pociągnięciach otworzył je i niepewnie zaczął przyglądać się pasażerom stojąc w nich. Stał przez chwilę w otwartych drzwiach. - Dzień dobry - powiedział. - Ja........................... Choć siedziałem przy drzwiach nie zrozumiałem dalszego ciągu wypowiedzi. Nie wydaje mi się, aby inni byli bardziej pewni swoich interpretacji. Okno było otwarte, by wietrzyć duszny przedział, a świst powietrza i stukot kół o szyny mogły wzmocnić hałas. Na szczęście siedzący naprzeciw mnie mężczyzna przerwał niezręczne milczenie. - Pan pomylił przedziały - zarządził. - A......., jakby żachnął się dziadek. Szybko zamknął drzwi i poszedł w swoją stronę. 

Od razu połączyłem to wydarzenie, tę postać, z jednym z bohaterów powieści Davida Lodge’a Skazani na ciszę. Książkę jeszcze trzymałem w ręku.

Lodge ma już 73 lata i tym razem nie zawahał się dać temu wyraz w napisanej w 2007 roku powieści. Cisza to wskazówka starczej ułomności głównego bohatera, jego ojca a także autora książki - o czym pisze w posłowiu. To wyraz doświadczenia głuchnącego człowieka, któremu percepcja świata zmienia się wraz z ucieczką spółgłosek. Postępująca głuchota sprawia, że komplikują się - a może tylko zmieniają - relacje międzyludzkie; szereg językowych pomyłek, które, choć smutne dla popełniającego je bohatera, uatrakcyjnia narrację równie dobrze jak wątek erotyczny czy naukowe wywody. 
Drugim znaczącym elementem narracji jest postać ojca głównego bohatera, opadającego z sił witalnych starca. Głuchota i stary ojciec wydają się dominować w tekście, jakby były dyżurną traumą do opanowania przez opowiedzenie jej innym. 
Staruszkowi i opisom przewijających się wydarzeń Lodge poświęcił najwięcej miejsca. Opisy lekcji czytania z ruchu warg, pobytu w Oświęcimiu, wizyt w domu starego ojca - opis jego domu, wreszcie jego niedołężności, choroby i ostatnich chwil życia. Wszystkie one, choć nużące, nadają opowieści wymiar osobisty, którego nie wypada ganić.

Alex Loom to powieściowa doktorantka. Zamierza napisać prace językoznawczą na podstawie analizy ostatnich listów samobójców. Krok po kroku dowiadujemy się, że prowadzi grę, której zasady wiążą się z niezdrowym przeżywaniem tragedii jej ojca, także samobójcy. Wrażliwa i utalentowana pisarsko kobieta, jest także rozchwiana emocjonalnie. Nie potrafi napisać samodzielnego tekstu naukowego. Uzależnia się od innych ludzi, ale i sama próbuje uzależnić od siebie osoby, które są jej potrzebne. Nie waha się wykorzystać swojej urody i seksapilu i przy okazji eksponuje autodestrukcyjne - niektórzy nazwaliby je perwersyjnymi - zachowania, może nawet mające cechy schizofrenii. Bo jak inaczej nazwać równoległe tworzenie dwóch historii swojego życia i wykorzystywanie ich dla osiągnięcia celów zawodowych. Czyż nie można znaleźć paralelnych do tej historii? 

Dwa opisy otaczające jedną powieść - chyba najmniej intrygującą, ale nie najmniej znaczącą w dorobku Lodge’a - skłaniają do postawienia pytania o granicę między rzeczywistością a tzw. fikcją literacką i o granice zaufania. Drzwi przedziału, poplamiona sosem koszula oraz słuchanie trudnych do oceny zwierzeń nie dają poczucia istnienia ostrego podziału. Opisane sytuacje mogą być raczej ciasteczkami Madelaine, które moczone w herbacie, tak jak pokazał to Proust, odsyłały także do złudzenia, albo jak kto woli udowadniały nieistnienie jakiejkolwiek granicy między rzeczywistością a fikcją.
Można pokusić się o stwierdzenie, że Skazani na ciszę to nie tylko tytuł powieści. W tytułowej frazie znajduje się pointa do pewnych, podobnych do siebie, sytuacji. Tytuł “Skazani na ciszę” może odsyłać do innych: mogą to być skazanymi na milczenie, niezrozumienie - jak to co się działo wokół dziadka szukającego zdaniem innych - swojego przedziału. Oraz skazanymi na tkwienie w zafiksowanym, klarownym, choć dwubarwnym świecie swoich wizji porządku świata, wizji odziedziczonych, czy stworzonych w akcie obrony. 

czwartek, 19 czerwca 2008

Dziadek i Sybilla

Dworzec PKS w Białymstoku, późne popołudnie. Na ławeczce wewnątrz dworca dosiada się starszy pan, ubrany w białą koszulę w zielone, pionowe paski, brązowe spodnie i podniszczone pantofle. Na głowie ma szarą, już wypłowiałą, czapkę z chowanym daszkiem. Ma dwie torby. Jedną bazarową w niebiesko-czerwone linie na białym tle, drugą jest podniszczona reklamówka. Jego twarz wyrażała spokój, niewiele było tam zmarszczek. Tylko powieki nad prawym okiem, jakby słabsze, przymykały się bardziej.
Usiadł i odważnie spojrzał mi w oczy. 
- Pan daleko - zapytał przyjaźnie. 
Zawahałem się chwilę, pomny na doświadczenia z kolejnymi pytaniami. W końcu jednak powiedziałem. 
- O to daleko. A ja do Dąbrowy przez Sokółkę. Spóźniłem się na autobus o 15.30. Przyjechałem empekiem i czekam tutaj. Autobus mam o 19.45. 
- No tak. To jeszcze ponad godzinę czekania - podsumowałem.
- Ja mieszkam na wiosce, między Dąbrową a Sokółką. Mam 12 km do kościoła i jeżdżę rowerem. ...Mam wnuka, ma już 20 lat i jeździ tirem do Włoch... a tam biją, powietrze spuszczają... benzynę bierze ze sobą, bo tam nie ma... i nie dają. Oj ... co to będzie. Nie będzie benzyny i co... czym jeździć? Ma dwa traktory, a ziemi obrabia tyle co ja, kiedyś. Tyle samo.... A ja czytałem, że ... w Szybili, w takiej ksionzce, u świętego, napisanej przez proroka...że ludzie będą żęli sierpem, nie będzie traktorów i ludzie wszystko sami będą robić... a jak byłem mały to widziałem jeszcze jak się sierpem żnie. A potem już koso... ja dobrze kosiłem kosą, ale teraz już ja słabszy i czuję, że nie dam rady. Wie pan mam już 82 lata. 
- O ja na rowerze do kościoła jeżdżę. Wnuk samochód ma, ale z nim nie jadę. U niego cały samochód i nie ma miejsca. Ale, nie, czasami “pryjedu” z nim. Ale wiele to sam jadu - mówił nieco smutniejąc. 
- A skąd pan wziął książkę o Sybilli - zapytałem z ciekawości.
- A nie wiem, ktoś mi dał. To świętego księga. O tam mądre rzeczy napisane. 
- Panie toż to będzie koniec świata - przekonywał, lecz bez napięcia jakie towarzyszy wszystkim oczekującym.
Kiedy powtarzał po raz kolejny apokaliptyczną wizję zdałem sobie sprawę, że za chwilę będę musiał odejść i pożegnać tego sympatycznego dziadka. 
Wstałem i kłaniając się powiedziałem do niego: - Wszystkiego dobrego życzę Panu.
Uśmiechnął się. - Panu również. Wszystkiego dobrego.

środa, 11 czerwca 2008

Autobusowe scenki

Autobus nr 118 komunikacji miejskiej w Warszawie w gorące wczesne popołudnie. Naprzeciw mnie usiadły dwie starsze panie, w wieku, do którego, sądząc po makijażu, nigdy by się nie przyznały. Obydwie ubrane w białe koronkowe koszule z krótkim rękawem. Jedna w jasnych spodniach, druga w spódnicy we wzór z kakaowym ornamentem roślinnym na brązowym tle. Obydwie miały włosy pomalowane na jaskrawo-brązowy kolor. 
Nagle odezwał się telefon komórkowy jednej z nich. Po krótkiej rozmowie odzywa się ona do współtowarzyszki:
Wiesz moja córka zaprasza mnie na lancz. To gdzieś w Złotych Tarasach. Chyba pójdę. Zjem chociaż sałatkę. 
No pewnie - odpowiedziała druga. - Idź. 
Po dłuższej chwili spędzonej na omawianiu trudności komunikacyjnych ciało jednej z nich przebiegł zauważalny z przeciwległego siedzenia dreszcz. 
Widziałaś. Przebiegł mnie dreszcz. Ty też tak masz? - zapytała z nutką usprawiedliwienia. 
Tak, też tak niekiedy mam - z uległością odpowiedziała sąsiadka. 

poniedziałek, 9 czerwca 2008

Powiew świata mody

Znawcy przedmiotu uważają, że istnieje sieć sklepów o takiej nazwie. Ten znajduje się w Hajnówce, na ul. 3 Maja.

Są, choć ich nie ma (teoria i praktyka znaków drogowych)

Znak drogowy, przy wyjeździe ze stacji benzynowej, położonej obok ulicy Nowy Zjazd w Warszawie.
Zdaniem praktyków, zrozumienie znaku wymaga 5-minutowej refleksji.

Z "fanarem" w świat

Wsiadł znacznie wcześniej niż mi się wydawało.
Kiedy o 6.05 wysiadając z autobusu linii Policzna-Hajnówka odwrócił się w stronę pasażerów, dostrzegłem go po raz pierwszy. Pod jego okiem rysował się czarny jak węgiel siniak. Mężczyzna miał około 50-ki, był łysy a pozostałość siwiejących, niegdyś kruczo czarnych włosów powiewała nad czołem. Niegdyś mogła się podobać jego cygańska karnacja i czesane do góry loki. Miał na sobie siwą marynarkę w czarne drobne kwadraciki.
Zaskoczyło mnie to, że nie próbował chować śladów skutków uderzenia. Od razu przyszło mi do głowy, że dostał w międzysąsiedzkiej bójce.
Kiedy wsiadałem do prywatnego busu relacji Hajnówka- Białystok przede mną znalazł się inny mężczyzna. Na ramionach nosił podniszczoną, nie pierwszej czystości, wytartą, niebieską bluzę dżinsową. Takie same spodnie i czarna, lekko wypłowiała czapeczka z daszkiem i napisem, którego do końca nie udało mi się odczytać. Był niższy ode mnie. Opalona twarz miała dwudniowy zarost.
Gdy już usiadłem zauważyłem, że do busu wszedł mężczyzna z siniakiem. Kupił bilet, przesunął się w głąb, lecz nie usiadł na żadnym z wolnych siedzeń, jakby obawiając się czegoś. Stał może minutę, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do siedzenia, gdzie usadowił się mężczyzna w bluzie dżinsowej. Bez wahania usiadł czym obudził z odrętwienia kompana.
- A ty co na wojnie był, czy wałkiem dostał - usłyszałem ledwie dochodzący głos zainteresowania.
Machnął ręką poszkodowany. Zaczął coś mówić delikatnie gestykulując, lecz nie mogłem wywnioskować o co mu chodzi. Wydawało mi się, że wyjaśnia swoją bezradność i bezsensowność poszukiwania jakichkolwiek odpowiedzi o przyczyny nieszczęścia. Mężczyzna w czapeczce wydawał się podrwiwać z kompana. A może współczuć?
Przejechaliśmy może 5 km, gdy niespodziewanie niższy wyjął ćwiartkę wódki i rzekłszy: - To na pokrzepienie - zaczął odkręcać zakrętkę, a potem przytknął butelkę do ust i zdecydowanie przechylił. Nie ociągając się specjalnie podał wódkę sąsiadowi. Ten może z lekkim wahaniem - jakby przywołując do pamięci przyczynę pojawienia się siniaka - wziął butelkę, lecz jakby zawstydzony sytuacją, pochylił głowę tak, by nieco skryć się za przednim siedzeniem i dopiero wtedy pociągnął “z gwinta”. Od tego momentu rozmowa znacznie ożywiła się. Mężczyzna z siniakiem ożywił się, jakby dowartościowany i zaczął coś opowiadać. Z jego opowiadania słyszałem jedynie wulgarne “przecinki”.
Chwilę potem wzięli po jeszcze jednym łyku.
Gdy poszkodowany z fanarem wysiadał w Łosince, miejscowości położonej w jednej czwartej drogi do Białegostoku, podniósł rękę w pożegnalnym pozdrowieniu i uśmiechał się do swego niedawnego kompana.
Od tamtej pory dobry humor nie opuszczał mężczyzny w czapeczce. Po pewnym czasie usiadł obok niego młody blondyn ze słuchawkami na uszach. Nie był specjalnie zainteresowany w podtrzymywaniu rozmowy z sąsiadem, od którego można było zapewne wyczuć zapach alkoholu. Ten ostatni nie dawał jednak za wygraną i kierując niego słowa za wszelką cenę chciał obudzić zainteresowanie, jeśli nie blondyna, to pojawiających się w zapełniającym się stopniowo busie nowych pasażerów.
I wreszcie w Zabłudowie udało mu się zwrócić uwagę stojącego obok, młodego mężczyzny i jeszcze młodszej dziewczyny z długim ładnym warkoczem. Obydwoje zapewne jechali do pracy. Mężczyzna w czapeczce wiercił się i prowokował prowadząc z sąsiadem dialog głuchych. Udało mi się usłyszeć tylko jedno stwierdzenie, w którym uznał, że niesłuchający go chłopak obok w słuchawkach jest jego wybrańcem...
Wszystko to było żałosne, acz w smutnie niemym busie budziło zainteresowanie, a przynajmniej ożywienie, także moje. Był wczesny ranek pierwszego dnia po weekendzie... 


PS. Słowo "fanar" uchodzi za termin regionalny, związany z Podlasiem