wtorek, 30 grudnia 2008
Bo wizytówki...
wtorek, 9 grudnia 2008
Memento dla Piasków
poniedziałek, 1 grudnia 2008
Ulgowo?
niedziela, 23 listopada 2008
Sprawiedliwość wśród torebek foliowych
niedziela, 26 października 2008
Spotkanie
środa, 22 października 2008
Książkowa nieczystość
poniedziałek, 13 października 2008
Addenda
niedziela, 12 października 2008
O królewskim Dzikim Wschodzie to bajka...
We wrześniowym numerze “Charakterów” można przeczytać wzmiankę o tym jak w gminie Dubicze Cerkiewne (południe Podlasia) rodzi się projekt separacji państwowej gminy i utworzenia w jej granicach monarchii, której głównym źródłem dochodów miałby być raj podatkowy związany z wprowadzeniem regresywnego systemu podatkowego. Kandydat na monarchę miał podobno rozważać przejęcie władzy za pomocą zamachu terrorystycznego. Jest także kandydatka na monarchinię. Autor wzmianki konkluduje, że podstawowa troska autorów projektu restauracji jest wybór ustroju - monarchia absolutna czy sułtanat.
Nic mi nie wiadomo o inicjatywie. Może jest w powijakach, a może to tylko tzw. fakt medialny, zbudowany na bazie wyjątkowych cech mieszkańców gminy.
Według badań przeprowadzonych przez Instytut Socjologii Uniwersytetu Łódzkiego w 2000 roku ponad 50% jej mieszkańców uważa siebie za tutejszych. Sądzę, że to jedyna taka gmina w Polsce. Wiadomo, że ponad 90% mieszkańców tej nielicznej wspólnoty jest wyznania prawosławnego. Tyleż posługuje się na codzień dialektem języka ukraińskiego, który w miejscowej tradycji nazywany jest językiem “chachłackim”. Jak dowiedziałem się przypadkiem od poznanej kilka lat temu w Paryżu Moskiwiczanki “chachłami” nazywają oni pogardliwie mieszkańców południowej Rosji, a także obecnej Ukrainy. Można domniemywać, że obecność tego określenia w pamięci zbiorowej mieszkańców tej części Podlasia, wiąże się przynależnością obszaru do imperium carskiego i skutkami wpływów okupujących ten obszar Rosjan. Tymczasem dialekt języka ukraińskiego ustępuje językowi polskiemu w mowie nowych pokoleń gminy Dubicze Cerkiewne.
Odrębność i jednolitość kulturową, na bazie której zbudowano fakt instytucji państwowej, należy uznać za mit i pobożne życzenie wszystkich animatorów kultury. To prawda, że liczne imprezy kulturowe, głównie muzyczne, czerpią z miejscowej, jakże złożonej i trudnej do zdefiniowania tradycji. Stanowią część przemijającej, niejasnej, bo nie utrwalanej w formie refleksji przez tamtejszych mieszkańców pamięci społecznej, którą próbuje się od 20 lat odtworzyć z pieśni obrzędowych w jak najbardziej homogenicznej postaci. Ludzie ją przechowujący to generacja co najwyżej 50-latków. W dodatku w tle występów zespołów ludowych - tzw. białoruskich i ukraińskich - toczy się spór o przynależność narodową mieszkańców tej części regionu. Nie jest on najważniejszym problemem tej demograficznie starzejącej się wspólnoty: starsi mieszkańcy identyfikują się z białoruskością, młodsi zazwyczaj emigrują i część z nich nie przywiązuje wagi do tworzenia swojej tożsamości w odniesieniu do trudno identyfikowalnej rzeczywistości kulturowej ziemi południowego Podlasia. Są Polakami. Garść zapaleńców działa: niektórzy, ci od 1989 roku, w barwach mniejszości białoruskiej lub odradzającej się ukraińskiej, garstka w lokalnych domach kultury lub szkołach w oparciu o ideę ludowości, tradycyjności i być może “tutejszości” dzięki funduszom unijnym.
Jak powiedział jeden z nauczycieli tzw. “liceum białoruskiego” w Hajnówce, uczniowie już nie mówią “swoim” językiem. “Swoim” czyli jakim? Na pewno nie białoruskim, i trudno mówić o ukraińskim, choć językoznawcy już jakiś czas temu wyznaczyli granicę strefy występowania dialektu ukraińskiego i białoruskiego. Ten pierwszy występuje poniżej rzeki Narwi i na zachód od Hajnówki, ten drugi na wschód od Hajnówki, miejscowości Narew, ciągnie się na północ wzdłuż polsko-białoruskiej granicy i sięga do Sokółki i Suchowoli, gdzie “po swojemu” mówią też, choć słabo, uczniowie suchowolskiej szkoły średniej. Jaka jest ich tożsamość?
Tak samo złożona jak dwujęzyczność. A ta nie musi komplikować sytuacji. Jedna z teorii bilingwizmu zakłada istnienie języka pierwszego, dominującego. Jest nim język polski, a w pokoleniu nastolatków drugim językiem, a na pewno trzecim, jest język angielski.
Czym zatem miałaby być monarchia dubicka? Nieudanym, faktem prasowym wymyślnym na biurku redaktorskim, czy chwytem marketingowym dubickiej “elity”. Jeśli tym drugim to nieudaną jest inicjatywa umieszczenia takiej informacji w miesięczniku “Charaktery”. Jeśli tym pierwszym to wpisuje się w już stworzoną kategorię faktów: południe Podlasia to polski Dziki Wschód, zapomniany przez cywilizację, pełen reliktów przeszłości, głównie “duchów” z czasów dominacji rosyjskiej. Jakiś czas temu organizatorzy przejażdżki kolejką wąskotorową z Hajnówki do Topiła wpadli na pomysł, aby nieuprzedzani o niczym pasażerowie przeżywali atak hordy czerwonoarmistów. Przebrani w szynele mówiący w dziwnym, nigdzie nie rejestrowanym dialekcie “lokalsi”, zatrzymują lokomotywę, wyprowadzają wycieczkowiczów i legitymują ich udając surowość i nieokrzesaność ludzi Wschodu. W końcu to jedyna rzecz, która im wychodzi. Obcość jest w modzie i pewnie w cenie. Może zatem ci sami mieli dokonać zamachu stanu i obalić wójta gminy?
Czy mam się zatem bać miejscowych zbójców, którzy powinni już zacząć grasować na bylejakich lokalnych drogach? Stawianie na atut Dzikiego Wschodu w lokalnej turystyce i szukanie taniej sensacji uważam za chwyt prymitywny, skierowany do poszukiwaczy niskich rozrywek, nie mających niewiele wspólnego - poza stereotypowym upraszczeniem, którym posługują się i autochtoni - ze skomplikowaną, ale bogatą tradycją kultury pogranicza. Czy ludzie poszukujący spokoju, natury, oraz ciekawi rozmów o wartościach miejscowych 70 i 80-letnich wdów nie istnieją czy nie wiedzą o istnieniu tego zakątka i o tutejszym powolnym przemijaniu pamięci? Na szczęście nie jest to dominująca forma propagowania atrakcyjności kulturowej południowego Podlasia. Alternatywą są, jak sądzę, działania teremisczańskiej inicjatywy i przechodzące od czasu do czasu wyprawy antropologów.
Post scriptum: z rozmowy jaka miała miejsce wczesnym niedzielnym popołudniem z sąsiadem wracającym z rowerowej przejażdżki dowiedziałem się, że w Dubiczach Cerkiewnych istnieją dwa zbory neoprotestanckie. Sala jednego z nich nazywana jest umownie królewską. Czyżby pojawienie się informacji o istnieniu “sali królewskiej” mogłoby komuś podsunąć szereg skojarzeń i doprowadzić do sformułowania idei przewrotu, działań separatystycznych i szykowanego zamachu?
poniedziałek, 29 września 2008
czwartek, 11 września 2008
Wichura i dęby
wtorek, 9 września 2008
Czasownik: "żydzić"
piątek, 29 sierpnia 2008
W poszukiwaniu zielonego liścia
sobota, 16 sierpnia 2008
piątek, 18 lipca 2008
Terapia Lodge'a
Żarty są formą ukrytej agresji... Stąd pewnie złośliwość można odnieść do skrywanej frustracji. A każdy inny znak do znaczenia, którego odkrycie wymaga klucza.
Przez trzy czwarte książki męczyłem się lekturą. Byly to wynurzenia o podtekście autobiograficznym, które już odnalazłem wczesniej, choc w późniejszej, napisanej 10 lat po tej, książce “Skazani na ciszę”. Mialem wrażenie, że uczestnicze w tytułowej terapii Lodge’a, przebranego w stój dobiegającego 60-ki autora scenariuszy sit-comów - Laurence’a Passymore’a.
Można rowniez czytac powiesc jako zabawe konwencjami. Cała narracja jest podana w formie spisywanych na bieżąco pamiętnikowych relacji. W drugim rozdziale czytamy relacje o głównym bohaterze spisane jakoby przez osoby zaangażowane w intrygę. Jesteśmy o tym przekonani do trzeciego rozdziału. Dowiadujemy się wowczas, że sprawozdania są częścią terapii Laurence’a Passymore’a. Ciąg dalszy jest przedstawieniem ex memoria historii pierwszej miłości glownego bohatera, Maureen. Jest to ważny punkt opowieści, nawiązuje bowiem do jej finału, w którym dochodzi do spotkania i do pogodzenia się Lawrence'a z Maureen. Czy jednak happy end nie jest konwencja przeniesiona ze scenariuszy średniej jakości seriali? O to wypadałoby zapytać autora lub czytelników tej książki...
wtorek, 15 lipca 2008
Wielki sukces...
“L’abbé Constantin”
W okolicach Sauvigny, Lotaryngia, departament Meuse, wystawiona zostaje na sprzedaż w licytacji posiadłość ziemska. Jest początek lat 80. XIX wieku. Wszyscy okoliczni mieszkańcy domyślają się kto może zostać jej nabywcą, tak jak wiedzą dlaczego dotychczasowy właściciel musi się jej pozbyć. Wszystkie dobra ziemskie wraz z zamkiem Longueval nabywa jednak ... Amerykanka, za sumę dwa razy większą od tej, która była oczekiwana. Konsternacja. Protestancka Amerykanka w sercu arcykatolickiej prowincji francuskiej - to streszczenie społecznego niepokoju. I stateczny ojciec Constantin. Obok niego pojawia się Jean, młody oficer artylerii, niemal usynowiony przez księdza. I dwie Amerykanki, Suzie i Bettina, siostry, jedna z nich zamężna, posiadaczka niewyczerpanej fortuny płynącej z kopalni srebra w Kolorado, druga 18-letnia panna na wydaniu.
Nowe właścicielki okazują się hojnymi katoliczkami, poszukującymi spokoju od paryskiej napiętej atmosfery. Bettina, atrakcyjna milionerka poszukuje miłości: chce kochać i chce być kochaną. I znajduje ją u Jeana, który, choć kocha Bettinę, boi się zostać posądzony o interesowne uczucie. Honor każe mu uciec od przerastającego jego siły uczucia, aż tu Bettina uprzedza jego zamiary i w finale ogłasza publiczne chęć poślubienia go. I ... para bierze ślub.
Tyle. Nigdy nie widziałem tak skonstruowanej intrygi. Nie wiem jaka myśl kierowała autorem w jej tworzeniu. Spodziewam się, że książka została wydana na przełomie XIX i XX wieku. Jest to przykład pośledniej twórczości, jakiej zapewne wiele wydawano i łatwo można było kupić za kilka sous. Oprawa książki budzi respekt, lecz możliwe, że była ona jednym z chwytów marketingowych. Książka mogła dobrze prezentować się w małej biblioteczce.
Ciekawe jak wiele było takich prostych historii na rynku czytelniczym. Nieumieszczenie w narracji zbrodni, zdrady, romansu, tajemnicy o nieprawym pochodzeniu - łamie zasady powieści bulwarowej. Odbiorcą takiej książkowej “opery mydlanej”, w której dochodzi do połączenia, wręcz poddania, amerykańskiej fortuny francuskiemu modelowi rodziny opartej na wojskowym etosie sile ojca rodziny, mogła być małomiasteczkowa burżuazja, do której docierały informacje prasowe o sile pieniądza parweniuszy i łatwo zdobytych fortunach mieszkańców Stanów Zjednoczonych. A III Republika miała ambicje kolonialnego mocarstwa i rywalizowała o nie także ze Stanami Zjednaczonymi. Podstawy mocarstwowości należało budować także na prowincji, w świadomości jej mieszkańców.
Egzemplarz książki posiada pieczątkę - “Zbiornica księgozbiorów zabezpieczonych w Stalinogrodzie”. Ponadto brakuje strony z nazwiskiem autora. Słabo jest odciśnięta informacja na grzbiecie książki. Nie odczytałem jej do tej pory. Znajdowała się na czerwonym pasku ze złotą obwódką, którego pozostał niewielki fragment. Litery też były złote. Zachował się fragment “M”, pierwszej litery zapewne nazwiska autora romansu.
środa, 9 lipca 2008
"Z Bliska i z oddali" Claude’a Lévi-Straussa
poniedziałek, 7 lipca 2008
"Złota jesień polskiego średniowiecza" Samsonowicza
sobota, 5 lipca 2008
środa, 2 lipca 2008
Optymistycznie czy naiwnie?
piątek, 27 czerwca 2008
"Skazani na ciszę" Lodge'a
czwartek, 19 czerwca 2008
Dziadek i Sybilla
sobota, 14 czerwca 2008
środa, 11 czerwca 2008
Autobusowe scenki
poniedziałek, 9 czerwca 2008
Powiew świata mody
Są, choć ich nie ma (teoria i praktyka znaków drogowych)
Z "fanarem" w świat
Kiedy o 6.05 wysiadając z autobusu linii Policzna-Hajnówka odwrócił się w stronę pasażerów, dostrzegłem go po raz pierwszy. Pod jego okiem rysował się czarny jak węgiel siniak. Mężczyzna miał około 50-ki, był łysy a pozostałość siwiejących, niegdyś kruczo czarnych włosów powiewała nad czołem. Niegdyś mogła się podobać jego cygańska karnacja i czesane do góry loki. Miał na sobie siwą marynarkę w czarne drobne kwadraciki.
Zaskoczyło mnie to, że nie próbował chować śladów skutków uderzenia. Od razu przyszło mi do głowy, że dostał w międzysąsiedzkiej bójce.
Kiedy wsiadałem do prywatnego busu relacji Hajnówka- Białystok przede mną znalazł się inny mężczyzna. Na ramionach nosił podniszczoną, nie pierwszej czystości, wytartą, niebieską bluzę dżinsową. Takie same spodnie i czarna, lekko wypłowiała czapeczka z daszkiem i napisem, którego do końca nie udało mi się odczytać. Był niższy ode mnie. Opalona twarz miała dwudniowy zarost.
Gdy już usiadłem zauważyłem, że do busu wszedł mężczyzna z siniakiem. Kupił bilet, przesunął się w głąb, lecz nie usiadł na żadnym z wolnych siedzeń, jakby obawiając się czegoś. Stał może minutę, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do siedzenia, gdzie usadowił się mężczyzna w bluzie dżinsowej. Bez wahania usiadł czym obudził z odrętwienia kompana.
- A ty co na wojnie był, czy wałkiem dostał - usłyszałem ledwie dochodzący głos zainteresowania.
Machnął ręką poszkodowany. Zaczął coś mówić delikatnie gestykulując, lecz nie mogłem wywnioskować o co mu chodzi. Wydawało mi się, że wyjaśnia swoją bezradność i bezsensowność poszukiwania jakichkolwiek odpowiedzi o przyczyny nieszczęścia. Mężczyzna w czapeczce wydawał się podrwiwać z kompana. A może współczuć?
Przejechaliśmy może 5 km, gdy niespodziewanie niższy wyjął ćwiartkę wódki i rzekłszy: - To na pokrzepienie - zaczął odkręcać zakrętkę, a potem przytknął butelkę do ust i zdecydowanie przechylił. Nie ociągając się specjalnie podał wódkę sąsiadowi. Ten może z lekkim wahaniem - jakby przywołując do pamięci przyczynę pojawienia się siniaka - wziął butelkę, lecz jakby zawstydzony sytuacją, pochylił głowę tak, by nieco skryć się za przednim siedzeniem i dopiero wtedy pociągnął “z gwinta”. Od tego momentu rozmowa znacznie ożywiła się. Mężczyzna z siniakiem ożywił się, jakby dowartościowany i zaczął coś opowiadać. Z jego opowiadania słyszałem jedynie wulgarne “przecinki”.
Chwilę potem wzięli po jeszcze jednym łyku.
Gdy poszkodowany z fanarem wysiadał w Łosince, miejscowości położonej w jednej czwartej drogi do Białegostoku, podniósł rękę w pożegnalnym pozdrowieniu i uśmiechał się do swego niedawnego kompana.
Od tamtej pory dobry humor nie opuszczał mężczyzny w czapeczce. Po pewnym czasie usiadł obok niego młody blondyn ze słuchawkami na uszach. Nie był specjalnie zainteresowany w podtrzymywaniu rozmowy z sąsiadem, od którego można było zapewne wyczuć zapach alkoholu. Ten ostatni nie dawał jednak za wygraną i kierując niego słowa za wszelką cenę chciał obudzić zainteresowanie, jeśli nie blondyna, to pojawiających się w zapełniającym się stopniowo busie nowych pasażerów.
I wreszcie w Zabłudowie udało mu się zwrócić uwagę stojącego obok, młodego mężczyzny i jeszcze młodszej dziewczyny z długim ładnym warkoczem. Obydwoje zapewne jechali do pracy. Mężczyzna w czapeczce wiercił się i prowokował prowadząc z sąsiadem dialog głuchych. Udało mi się usłyszeć tylko jedno stwierdzenie, w którym uznał, że niesłuchający go chłopak obok w słuchawkach jest jego wybrańcem...
Wszystko to było żałosne, acz w smutnie niemym busie budziło zainteresowanie, a przynajmniej ożywienie, także moje. Był wczesny ranek pierwszego dnia po weekendzie...