piątek, 6 lipca 2007

Piątkowy marazm

Spotkanie z pracodawcą. Zanim weszliśmy do części lokalu przeznaczonej do przyjęć klientów, łysy mężczyzna w średnim wieku wskazał ścierkę i kazał nam na nią wejść. Przez moment poczułem się jak podczas kontroli antyterrorystycznej na lotnisku. No ale dookoła błyskały, nawet w podłej deszczowej aurze, sztuczne marmury.
Biuro położone w eleganckich apartamentach na Bojarach. Nie spodziewałem się, że tak szybko zmieni się ta część dzielnicy. Pamiętam na rogu Dobrej i Kraszewskiego stał drewniany domek, kryty czerwoną dachówką, a w nim mieszkała staruszka, podobno nauczycielka. Przypomina mi się jak moi koledzy z Gołdapi poszli do niej pewnego razu pomóc przy noszeniu chyba węgla. Wokół domku rosły drzwa owocowe i pewnie bluszcz na metalowej siatce ogrodzenia. Tak gęsty, że niewiele było widać od ulicy, wtedy jeszcze żużlowej i pełnej dziur.
W biurze przywitał nas młody człowiek. Nawet nadspodziewanie młody. Posiadacz zmechanizowanego sprzętu do prac wykończeniowych. Wyraził wstępne zainteresowanie nami. Dał odczuć, że zależy mu na szybkiej i sprawnej pracy. Zapytał czy palimy - bo wiadomo nikt w tej branży nie pije. Odezwie się w poniedziałek.
Niewiele mówiłem, ale nie miałem niczego do powiedzenia. Raczej przyglądałem się wymianie między nim a szefem. Czułem napięcie, bo przecież niewiele miałem do zaproponowania poza dobrymi chęciami i niepaleniem.
Obserwacja ludzi w różnych sytuacjach pokazuje, że jest bardzo dużo gry, często nieudanej, ale na którą zgadzają się obie strony. Wstępne rozmowy są pozbawione konkretów. Strony badają się. Często mówią wiele, plączą się i powtarzają. Brakuje francuskiej grzeczności, uwagi i wypracowanego uśmiechu, który, choć nie posuwałby sprawy do przodu, czyniłby, jak sądzę, spotkanie przyjemniejszym. Ot taki postulat.

Brak komentarzy: