poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Zapomniany obrońca prawa

Wziąć udział w dwóch rewolucjach to nie lada wyczyn. Thomas Paine dokonał tego, co więcej był aktywnym ich uczestnikiem. Co z tego wynika dla czytelnika jego prac z XXI wieku? 
Książka Christophera Hitchensa powstała by wyeksponować „Rights of Man” (seria: Książki, które zmieniły świat), tekst, który powstał w latach 90. XVIII wieku, jako trzeci z wpływowych polemicznych dzieł angielskiego kwakra, polityka, rozpoznawanego w Angli, USA i Francji polemisty. „Prawa człowieka" to tekst polemiczny, przede wszystkim z poglądami Edmunda Burke’a. Konserwatysta brytyjski nobilitował dziedziczność władzy monarchicznej i krytykował rządy republikańskie za ich przekupność, nietrwałość prowadzącą do dyktatury generałów (co w krótkiej perspektywie czasowej należy uznać za proroctwo epoki napoleońskiej). 
Zawarta w „Rights of Man” Thomasa Paine’a krytyka monarchizmu  podważała zasadę Glorious Revolution, w ramach której władza monarsza godziła się na modyfikację relacji między królem a parlamentem. To człowiek nie władza uprawomocnia rządy, monarchia nie może być uprawniona do jakiejkolwiek zmiany ponieważ nabyła ją w drodze uzurpacji (a nie Hobbesowskiej umowy społecznej). 
Thomas Paine wskazywał nietrafność zasady podporządkowania Kościoła państwu. Rozdział dwóch instytucji jest najlepszym rozwiązaniem. „Albo cały świat ma słuszność, albo cały świat jej nie ma”[103] - podsumowywał ateista, który, choć bronił religijności to sam na łożu śmierci odrzucił pastorskie namaszczenie. 
W trosce o obywatela proponował system zabezpieczeń społecznych, a w celu zapobieżenia wojnom sojusz polityczny Anglii, Francji, Holandii i USA, w rezultacie którego Hiszpania miała pozwolić na niezależność polityczną mieszkańców Ameryki Południowej. 
Mimo niezwykłej aktywności politycznej i poczytności jego dzieł dokonania Thomas Paine'a umknęły uwadze politologów. A przecież brał udział w redagowaniu Deklaracji Niepodległości USA, Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela, dbał, aby trafić do umysłów słabiej wykształconych, nie uchylał się od polemiki z najbardziej doświadczonymi obrońcami monarchizmu. W decydujących momentach przyjaciel Ojców Założycieli - George’a Washingtona, Thomasa Jeffersona - w pierwszych latach XIX wieku odsunął się od polityki, wydaje się, że w rezultacie bezkompromisowej postawy wobec zmian jakie zachodziły. 
Na koniec ciekawostka. Aresztowany w 1798 roku przez rząd brytyjski Irlandzki radykał Arthur O’Connell miał wręczyć kilka egzemplarzy skomponowanego przez siebie wiersza. Wiersz można czytać jako potępienie, ale i pochwałę poglądów Thomasa Paine’a. To drugie odczytanie wymaga znalezienia klucza. A podstawowy tekst wygląda tak:
 
„Szlachtę, monarchów i ich dwory
Wychwalać zawsze jestem skory.
Król, co panuje w naszym kraju, 
Perłą ludzkiego jest rodzaju.
Przegrają jego przeciwnicy
I w mrocznej będą gnić piwnicy.

Niechby zaraza pochłonęła
Paine’a i wszystkie jego dzieła.
Powinien zostać precz wygnany
Paine, książąt wróg nieprzejednany.
Czas ten jest bliski, daję słowo,
A Anglia zrodzi się na nowo." [140]


środa, 1 kwietnia 2015

O narzędziach władzy raz jeszcze

Co wnosi lektura książki „Art et société au Moyen Age” Georgesa Duby? Mam poczucie, że niewiele i dlatego pojawia się pytanie o to w jakim celu taki tekst powstał.
To zapewne jedna z ostatnich książek znanego francuskiego mediewisty zmarłego rok później, w 1996 roku. Napisana w formie obszernego eseju, stanowiącego podsumowanie pewnej myśli, od dawna obecnej w ogromnym dorobku pisarskim badacza. Tytuł sugeruje chęć przedstawienie związków między sztuką a tworzącymi ją ośrodkami twórczymi. O jaki typ sztuki chodzi? Zasadniczo o mającą największy kontakt z odbiorcą architekturę, choć inne także są wyrazem dążeń elity społecznej je tworzących.
Przekonanie o niewielkim znaczeniu tego eseju uzasadniam jego syntetycznym charakterem - od początków średniowiecza do połowy XIV wieku - który rozmywa bogactwo zjawisk, koncentruje uwagę czytelnika na pewnej uniwersalnej regule rządzącej tworzeniem sztuki. Ale to może o to tutaj chodzi. Zasadnicza teza, jasno wyłożona w całym tekście mówi: to ośrodki polityczne, rywalizujące ze sobą o uzyskanie przewagi, tworzą sztukę by eksponować treści i zdobywać dzięki temu pożądaną przewagę. Jak język sztuka pozostaje narzędziem w ręku władzy. Esej jest zapewne rozwinięciem rozważań teoretycznych („Histoire et idéologie” w Faire de l’histoire, red. P. Nora, 1974) dających się wpisać w poststrukturalistyczny „turn”.

sobota, 7 marca 2015

Francja i Żydzi

Heureux, comme Dieu en France - ta stworzona w XIX wieku formuła miała podkreślać wyjątkowy status francuskich Żydów. Tu stała się bonmotem książki „La France et les Juifs" Michela Winocka, francuskiego politologa i historyka, popularyzatora historii najnowszej (Seuil, 2004). 
Motto jest także tezą książki: Francja jest krajem, który stworzył najlepsze w Europie warunki życia wspólnocie, której złożoną tożsamość wyznaczają graniczne stwierdzenia: jestem Francuzem-jestem Żydem francuskim-jestem Żydem z Francji-jestem Żydem. Tylko jeden element tej definicji znalazł się w tytule, co miało być jednym z zarzutów wobec autora książki. 
Michel Winock prowadzi podwójną narrację.
Z jednej strony zastanawia się i opisuje nowe fale francuskiego antysemityzmu, jakie nastąpiły po uznaniu Żydów za obywateli Francji (1791). Najbardziej niepokoi go ta najnowsza, po 1999 roku: zbudowana na poskolonialnych problemach imigrantów muzułmańskich i konflikcie na Bliskim Wschodzie (druga intifada). 
Z drugiej pokazuje czym państwo francuskie zasłużyło na miano najlepszego miejsca dla Żydów: ustawodawstwo, oddziaływanie intelektualistów francuskich w walce o sprawiedliwość (afera Dreyfussa), aktywny udział w życiu politycznym kraju - Léon Blum, Pierre Mendes France, wsparcie polityczne idei budowy państwa izraelskiego (1967, do wojny 6-dniowej). Rysy nie zmieniają pozytywnej wymowy obrazu.  

Mimo to niepokoją go wydarzenia lat 1999-2003, okresu, jaki następuje po tym, jak Francja uznała, że rozprawiła się z antysemityzmem, jako liczącym się fenomenem społecznym (nieco ponad 10% deklarowanych postaw). Nierozwiązany problem integracji imigrantów muzułmańskich staje na pierwszym miejscu przyczyn nowej fali otwartego antysemityzmu, choć Michel Winock nie neguje znaczenia sukcesu politycznego Le Pena w I turze wyborów prezydenckich 2002 roku i jego programu anty-antysemityzmu.  Z francuskiego punktu widzenia zawsze będzie to porażka państwa, dokładniej przegrana lewicy, której krytyka polityki palestyńskiej Ariela Szarona nie była wystarczająco zniuansowana, by nie budować jednego z elementu nowego antysemityzmu. 
Polecam książkę, także ze względu na bogactwo języka.

środa, 4 marca 2015

Jak janowa apokalipsa

„Kapitał” - to zasadniczo życie po życiu, czyli po śmierci Karola Marksa (1883) lub po publikacji I tomu (1867), pozostałe dwa po śmierci autora, w redakcji F. Engelsa). W zamierzeniu to praca naukowa, ale pełna literackich odniesień i przez to potencjalnie nadająca się do cytowania, ponieważ wizjonerska w mniejszych lub większych fragmentach. Ale czy taka mgławicowość, profetyczna niejednoznaczność otwierająca wielodrogowe interpretacje, przetrwała próbę ponad wieku, upadek radzieckiego komunizmu, równie profetycznie wieszczony koniec ideologii? Zdaniem autora krótkiego wprowadzenia Francisa Wheena, tak. Tak, ponieważ nie odczytano go do tej pory w Europie Zachodniej jako program polityczny, a odczytanie Lenina (pierwsza lektura, ok.1888) było twórczym dopasowaniem postulatów do sytuacji społeczeństwa rosyjskiego żyjącego w feudalnej rzeczywistości, w którym zmiana mogła zajść tylko efekcie działania zawodowych rewolucjonistów. Lewicowych intelektualistów Europy Zachodniej Kapitał miał inspirować do krytyki niemożliwego do zmiany ustroju kapitalistycznego. W ramach "culture studies” realizował się projekt demistyfikacji władzy ukrytej w dyskursach popkultury, poszukiwano enklaw wolności w różnych tekstach kultury. Język był uprzywilejowanym nośnikiem treści (lingistic turn). Rezultatem odczytania Kapitału jest człowiek Althussera, który nie miał podmiotowości, był tylko towarem. 
Francis Wheen sugeruje obecność marksowskiej metaforyki w kasandrycznych diagnozach ekonomistów z przełomu XX i XXI wieku, powstałych w momentach chwilowych załamań koniunktury. Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że zdaniem brytyjskiego dziennikarza Kapitał to Janowa Apokalipsa epoki kapitalizmu/ lub zawiła powieść grozy, którą należy czytać w chwilach ekonomicznych tąpnięć. Chyba że ma się ciekawsze lektury...


sobota, 28 lutego 2015

Snajper - strzał w stopę

Nie bardzo wiem za co można wyróżnić „Snajpera”. Wiele krytycznych uwag, może jedna pozytywna. Wiele radzieckich filmów o wojnie ojczyźnianej było podobnie „dętych”. A tu jeszcze oscar [sic!] za... montaż dźwięku. Wydaje się, że to typowa hagiografia: żywot żołnierza, który oddał życie za ojczyznę. Taka hagiografia pokazywana w czasie konfliktów - na Ukrainie, w Syrii, w pn Iraku - ma cechy nieudolnej propagandy militaryzmu USA. Mamy tam typowy dla westernowy podział na dobrych Amerykanów i złych Irakijczyków. O co w tym wszystkim chodzi?
Oglądamy zmaganie się żołnierza z zespołem stresu pourazowego powstałego w rezultacie udziału w czterej kampaniach w Iraku. Zanim został żołnierzem był „cejrowskim" - prawdziwym amerykaninem: cynicznym, pewnym siebie, brutalnym, w środku zagubionym. Wychowany w purytańskiej rodzinie miał jasny, pasterski ogląd świata. Ludzi dzielił na trzy kategorie: owce, psy i psy opiekujące się owcami. Nie stawiał pytanie dlaczego świat jest tak urządzony? Na wojnie to z kolei świetny snajper, niezastąpiony, pewny punkt oparcia kolegów. Był ojcem na odległość, ponieważ ojczyzna tego wymagała. I umiarkowanym cowboyem w sypialni. W środowisku kolegów niepozbawiony dystansu do siebie i innych. Co mamy jeszcze?
Irakijczyków pokazano jako mściwych, krwiożerczych, podstępnych, manipulujących emocjami, podporządkownych fundamentalistycznej mafii. Dzieci - po obu stronach - uczestniczyły w dziwnym rytuale przygotowania do trudnego życia. Ich bezradność najbardziej zatrważa. Atutem może jest to, że niejako przy okazji pokazano typową amerykańską rodzinę.
Oglądanie zdecydowanie odradzam.

Zagubiony?

Czy pan się zgubił - powiedział do pracownika supermarketu mały blondynek pilnujący wózka z zakupami. - Moja mama zawsze czegoś zapomina… czy pan się zgubił - powtórzył pytanie na końcu. - Nie, ja tu pracuję - wyrzucił z siebie wzruszony mężczyzna. 
Nieskomplikowany wątek: śmierć dziecka, która wywołuje kaskadę działań i wydarzeń w rodzinie skandynawskiego policjanta. Książkowy wątek zamiany zostaje wzbogacony nowym elementem, którym jest odpowiedź na pytanie: co może się stać, jeśli zracjonalizujemy działania zmierzające do uśmierzenia psychicznego bólu. Niemowlę i ojciec dziecka tworzą emocjonalną oś, której finał opisałem w sparafrazowanym dialogu. Czy ojciec rzeczywiście się zgubił? Polecam film nagrodzonej Oscarem duńskiej reżyserki Susan Bier.


niedziela, 22 lutego 2015

Upadek

O czym jest "Birdman"? O demonie popkultury, z którym walczy przeciętnej klasy aktor? O nieudanej przemianie, o tym jak trudno aktorowi wydostać się z medialnego zaszufladkowania? Jeśli tak, nic nowego. 
Błyskotliwe, allenowskie dialogi, niespodziewane zwroty akcji i memento. Znakomita rola Michaela Keatona. Sądzę, że jeden z oskarowych pewniaków (9 nominacji). 
Największa wartość: nieprzewidywalność biegu akcji filmu.

Oświeceniowa religia

Zamierzeniem Maciejki było zdefiniowanie na nowo mesjańskiego ruchu religijnego, w opozycji do koncepcji Graetza ustawiającej judaizmy w logiczny łańcuch rozwojowy i umieszczającej frankizm w ślepej uliczce. Dla autora książki ruch kontynuatorów sabataizmu jest tym, który nie uległ haskali, upraszczającej pod wpływem oświecenia judaistyczną myśl religijną. W latach 70. XVIII wieku miał być aktualnym tematem debat, kiedy o chasydyzmie ówczesne źródła milczały.
To co było wyjątkowego w ruchu Jakuba Franka sugeruje pierwsza część tytułu książki - "Wieloplemienny tłum…  Jako jedyny z judaizmów stworzył mapę wyznań chrześcijańskich, z którymi miał wchodzić w relacje/spory teologiczne. Sprzyjała temu mozaika narodowo-reiigijna XVIII-wiecznego Podola. Może zatem frankizm jest jedynym projektem religijnym o uniwersalistycznie oświeceniowym zasięgu?
Żaden z literatów podejmujących temat frankizmu nie wyszedł poza opisanie ruchu. Nie udało się też to Oldze Tokarczuk - powiedział Paweł Maciejko. 
Co było potem…? Porwał mnie „Birdman” ;)

poniedziałek, 16 lutego 2015

Zbyt szybkie cięcie

„Kingsman” opowieść o komiksowym superbohaterze… i to powinno wystarczyć, aby zniechęcić do obejrzenia. Poszedłem. Dlaczego? Dla Colina Firtha...
Sceny walki śmieszne w swojej doskonałości. Śmieszny typ superbohatera, angielskiego gentlemana, którego, w odróżnieniu od Jamesa Bonda, nie pociąga płeć piękna. Dodam dla porządku, że mężczyźni też nie. Na marginesie tylko można dodać o szczególnym upodobaniu seksualnym nowego pokolenia członków Kingsman. Zainteresowani niech skupią się na premier pewnego skandynawskiego państwa. 
Pod koniec filmu zorientowałem się, że autor filmu mruga jednak okiem do widza. To, że stało się to pod koniec filmu daje dwie możliwości: taką, że jestem mało kapujący, lub taką, że film jest nieudaną satyrą filmów bondowskich. Trzymajmy się tej drugiej jednakże… czyli nie polecam! 

sobota, 14 lutego 2015

Ręce

Po starcie: elegancko ubrana blond włosach kobieta koło czterdziestki trzyma w modlitewnik z wyblakłymi kartkami. W tym samym rzędzie w dłoniach kolejnych pasażerów, czytnik e-booków, butelka pepsi, neewsweek. W moich ... smartfon :)

niedziela, 8 lutego 2015

Nieoswojony śmiech

"Dzikie historie", mrożą krew w żyłach, niepokoją, ale i po prostu rejestrują konsekwencje tego jak drobne wydarzenie może urosnąć do rozmiarów kończącej pewien etap zmiany w życiu człowieka. 
20-minutowe etiudy pokazują ogromną skalę intensywności ludzkich emocji. U szczytu budzą niepokój. Na poziomie faktu pobudzają widza do śmiechu kontekstem  - obscenicznością, desperackim, ale i groteskowym zapamiętaniem w zemście, sprowokowanej od dawna skumulowanymi emocjami, wydobytymi jakimś błahym gestem, pozornie niewiele znaczącym słowem.
Zastanawiający jest śmiech widza patrzącego na dwóch mężczyzn bez opamiętania okładających się, nieuchronnie zmierzających do śmiertelnego finału. Dlaczego śmiech? Czy to śmiech lękowy, samoobronny, terapeutyczny, śmiech z żartu, powstałego przez wyjęcie z całej sekwencji zdarzeń kilku scen, które same w sobie mogą śmieszyć, ale w szerszej perspektywie są jedynie objawem toczącej ciało i umysł poważnej cywilizacyjnej „choroby”?To jej sześć ofiar chciał zilustrować filmowy pomysłodawca. 
Polecam „Dzikie historie”: to dobre zaskakujące kino, niepokojące tak jak potrafił to czynić Almodovar - wchodząc w głąb jednostki, wyrwać z wnętrza to co najistotniejsze i bez zahamowań pokazać to widzowi.

niedziela, 1 lutego 2015

Legenda jest bez ziarna prawdy

Nie uczyłem się hebrajskiego, zajęcia z rana, ledwie na oczy widziałem, … wie pan po nocnych pogromach - w ironicznym tonie słowa księdza poproszonego o odczytanie hebrajskiego tekstu na obrazie w sandomierskiej katedrze. Te słowa to parafraza jednego z dialogów z filmu „Ziarno prawdy”. Na sali delikatny śmiech. I jeszcze kilka razy dał się słyszeć. Niektóre sceny i dodająca tempa muzyka świadczą o dobrym wyczuciu nastroju filmu kryminalnego. Końcówka rozegrana w błyskawicznym tempie. I umknęło mi ogniwo dedukcji łączące badania prokuratora z odkryciem zabójcy. Dobra gra aktorska Krzysztofa Pieczyńskiego. Więckiewicz posągowa mina, krótkie cięte riposty: czasami tak krótkie jak - „no”. Trochę za bardzo zadbany macho, gruboskórny emocjonalnie, z wybijającą się w odpowiednich momentach encyklopedyczną wiedzą. Dobrze, że kilka razy po prostu wywrócił się, tym samym nabierając cech zwykłego prokuratora. Warto: kolejny dobry kryminał! Zwraca uwagę sprawiająca wrażenie trójwymiarowej animacja na początku filmu ożywiająca scenę mordu rytualnego z obrazu Prevota. Animacja jest sugestywna, bez komentarza wręcz niepokojąca.

niedziela, 11 stycznia 2015

O czytaniu

We wstępie do książki Paweł Rodak pisze o tym jak powstawała książka składająca się z serii wywiadów. Rok 2001, jesień, budynek Maison des Sciences de l'Homme, 54 bd Raspail, Rose-Marie Lagrave - oto "déclencheurs de la mémoire". Wyobrażam autora podążającego na jedno ze spotkań z rozmówcami. Jesień jak zwykle bardzo ciepła. MSH wciśnięty między dwie duże kamienice wydawał się swoistą twierdzą. Albo dumasowską żelazną maską: żeliwne pionowe zewnętrzne żaluzje przypominały znającym przeszłość tego budynku o jego więziennym epizodzie w latach 50. Za przeszklonymi drzwiami widać czarnoskórych strażników kontrolujących wchodzących - po 11 września byli we wszystkich instytucjach, po zielonych przeźroczystych workach na śmieci to druga wyraźna zmiana tego roku. Z wewnętrznego pionu komunikacyjnego można było pojechać na jedno z ośmiu pięter jedną z dwóch bardzo powolnych wind. Można też było zejść schodami do podziemnej kondygnacji i od 11.30 zjeść obiad. Pod warunkiem, że miało się specjalny carnet. W kolejce do obiadu za 2 euro można było spotkać w demokratycznym tłoku studentów, profesorów EHESS i nie tylko, gości MSH. Pierwsze piętro biblioteka - tam można było umówić się z profesorem, jeśli ten nie miał własnego gabinetu na jednym z pięter. Od trzeciego piętra wchodziło się w kremowy świat ścian gabinetów profesorów i biur. Wszystkie podobne do siebie: w połowie korytarza dwa skrzydła drzwi wahadłowych, na wysokości piersi okrągłe okienka, jak w kajucie statku. Jedno z biur zajmowała Rose-Marie Lagrave: po przekroczeniu przeszklonych niedomykających się drzwi uderzała ściana papierosowego dymu, nieomylny znak, że profesor jest u siebie. Na stole stał pomarańczowy laptop Macintosh, obok popielniczka. Znajoma chrypka głosu Lagrave dochodząca z saloniku dla gości była nieomylnym znakiem, że jest, przyjmie, wysłucha, doradzi, pomoże, jeśli trzeba przenocuje. Taki dobry duch z nieodłącznym papierosem. Profesorskie gabinety niczym nie różniły się od siebie poza trudną do odnalezienia prostą wizytówką profesora wsuniętą w wolny prostokącik. Niektóre biura stały puste przez grzeczność, jak J. Le Goffa, inne pustoszały niemal na oczach zagubionych studentów, którzy krążyli na korytarzach zdążając na umówione spotkanie - jak ten prof. Bazina, który zmarł w swoim gabinecie. Wyjątkowym miejscem spotkania mogła być cafetérie: na parterze, z wyjściem na wewnętrzny ogródek, gdzie stadko studentów i niektórzy profesorowie palili kolejnego papierosa. O wyjątkowości tego miejsca świadczyły: kawa za 0,5 Euro, czekoladowe ciastko, surowa madame, jakby żywcem przeniesiona ze sklepu mięsnego z okresu małej stabilizacji i zwyczajowe pytanie, którym rozpoczynało się konwersację stojąc w ogonku: sur quoi tu travailles.
Dlaczego warto przeczytać rozmowy z J. Le Goffem, R. Chartierem, J. Hébrardem, D. Rochem, Ph. Lejeunem? Warto, jeśli interesuje nas jeden z tematów podjętych w wywiadach: rozmówcy Pawła Rodaka, profesora IKP, badacza diarystyki, zostali dobrani według klucza tematycznego: książka, lektura, czytelnik, pisanie.
Wspomnę o dwóch, z mojego punktu widzenia najciekawszych wątkach rozmów. Pierwszy jest rezultatem rozmowy z J. Hébrardem i zawiera się w pytaniu jak dotrzeć do świadectw, jakie pozostawia po sobie czytelnik, dokładniej, jakie pozostawia po sobie akt czytania. Francuski badacz stwierdza, że każdy akt czytania poprzedzony jest rozmową z członkami grupy czytającej, w efekcie której czytelnik sięga po książkę: "... jeśli chcę zrozumieć jakiś tekst, muszę, zanim go przeczytam, porozmawiać o nim z ludźmi, którzy już go przeczytali" [126]. Książka milczy, nigdy nie mówi nam tego, czego nie zrozumieliśmy - pisze Hébrard, podkreślając znaczenie aktu lektury. Jak jednak dotrzeć do tego co zostało zrozumiane?
Lektura prac z serii Bibliothèque bleue (przełom XVI-XVII wieku) pokazała, że nawet najmniej wyrobieni czytelnicy nie przejmują opinii serwowanych im przez autorów/redaktorów dzieł. Oni je stwarzają w oparciu o własną kulturę. Cytowany M. de Certeau tak podsumowuje kwestię: "można czytać co się chce, nie ma to żadnego znaczenia, gdyż nie wierzymy w to co czytamy" [143]. Takie stwierdzenie jest otwarciem pola badawczego jakim jest akt lektury. "Przestańcie zajmować się książkami i bibliotekami, popatrzcie na czytelników, a dowiecie się wielu rzeczy" - cytuje dalej de Certeau. Co robi czytelnik - pyta się zatem francuski uczony o akt lektury. "Przybywa do tego miasta i przebiega je, a może to zrobić na tysiące sposobów" [144]. Internetowe "przebieganie" jest dla Hébrarda przeglądaniem. Trudno uchwytnym tak jak określenie jednej z tysiąca dróg przebiegania. Dlatego najlepszym materiałem badawczym jest akt mowy, któremu Hébrard nadaje pierwszorzędną wartość. Także w pracy badawczej widząc w kuluarowych rozmowach, seminaryjnych dyskusjach impuls do powstawania najbardziej odkrywczych pomysłów. Widzi też zagrożenie wówczas kiedy pisanie będzie ważniejsze niż czytanie. A dowodem na porażkę lektury nie "skonsumowanej" w rozmowie jest los Menocchia, włoskiego młynarza, powieszonego za herezje powstałe w rezultacie przypadkowych lektur (patrz C. Ginzburg, Ser i robaki..., Warszawa 1989). Jak jednak chwytać akty mowy?

Drugi odnosi się do rozmowy z Philippem Lejeune i tego jak badacz autobiografistyki i dzienników przekonuje o równej wartości badawczej dzienników znanych postaci i relacji, których autorzy nigdy nie publikowali. Tak ocenia autobiografie: "Tekst - jeśli mogę tak powiedzieć - może być zły tylko wtedy kiedy wyraźnie powstaje z zamiarem bycia dobrym. Ale tekst, który nie ma ambicji literackich, z reguły okazuje się dobry również literacko. Taki tekst funkcjonuje bowiem w przestrzeni, która jest przestrzenią ludzkiego porozumienia. Bardzo łatwo napisać złą powieść, bardzo trudno złą autobiografię..." I dalej o tym, że pisze się tak jak się potrafi, że braki i ułomności nie są nimi, a tylko ilustrują ludzki los. Są po to, aby je interpretować nie sądzić - kończy Lejeune [278].
Autobiografia jako gatunek wypowiedzi staje się łącznikiem pomiędzy wypowiedzią ustną a pisaną. W tej pierwszej widzi francuski badacz unikalne świadectwo, rezultat relacji między tekstem a aktem jego lektury. Jest pozostałością aktu mówienia, który zarówno Lejeune jak i Hébrard oceniają najwyżej.

Wychodząc z la Maison des Sciences de l'Homme autor Rozmów... mógł w ulicznym gąszczu "przebiec"  jedną z kilku ścieżek: w lewo do linii metra nr 10, w prawo do stacji St Sulpice, czy naprzeciw ulicą d'Assas, w kierunku fontanny bd St Michel. Mógł też udać się w poszukiwaniu aktów mowy do podającego kawę Serba, w brasserie po prawej.

O niemożliwości odrodzenia

Kogo mieliby naśladować starożytni? - powtarzano w XVI wieku, w odpowiedzi na pytanie czy można naśladować Greków i Rzymian. Co oznacza, tak to rozumiem, że naśladowanie jest niemożliwe.
Renesans jest prądem kulturowym, nie epoką - pisze Peter Burke. Dlaczego? Angielski badacz poświęcił 70-stronicowy esej odpowiedzi na to pytanie. Jest tak ponieważ:
nie można wskazać granic epoki, tak czasowych jak geograficznych,
dotyczy zjawisk kulturowych będących udziałem elity, nie ogółu,
jest kontynuacją, nie naśladownictwem starożytnych wyrażającą się w łączeniu elementów pogańskich z chrześcijańskimi, transformacją elementów literatury czy architektury śródziemnomorskiej z tradycjami lokalnymi.
Tyle zapamiętałem. Czy warto? Niekoniecznie.