niedziela, 19 grudnia 2010

Chodzenie po...

Uliczny sprzedawca Biblii. Fot. JM

Na końcu chodnika, na oko w odległości 20 metrów od drzwi hotelu, biegła ruchliwa ulica. Chodnik prowadził ku niej nieco pod górę, chodnik taki polski, z kostki. Po prawej stronie od wyjścia znajdował się stolik i zmontowane z nim siedzenie. Siedział przy nim ubrany w ciemny uniform młody człowiek, raz kobieta - wszyscy okropnie znudzeni obowiązkiem. Popatrywałem na nich z perspektywy stojących koleżanek i kolegów, palących przed hotelem
Fot. JM
Na prawo, jakieś trzysta metrów od wyjścia kolejna jezdnia, a za nią szeroki pasaż, za którym plaża z ciemnym piaskiem. Morze znam wieczorne, ciemne, piwne. Wilgotny piasek nie przeszkadzał, przechodnie i biegający migali z punktu obserwacyjnego  ustalonego w pozycji „na kucki”. Za głową miałem światła tętniącego 24h życiem miasta. Dużo światła. W pierwszej linii stały hotele, poprzedzielane uliczkami prowadzącymi wgłąb lądu. Wzdłuż mojej, po prawej, stała stara, pamiętająca zapewne początki miasta, rozpadająca się modernistyczna kamienica. Na parterze eksploatowana przez sklepikarzy, na piętrach zamieszkała przez niewybrednych. Inne stare kamienice tak wyglądały, a na pewno jedna, której skupiła moją uwagę sznurem umocowanym między oknami, w wiszącym na nim praniem. 
Z hotelu na lewo biegła równoległa do hotelu ulica ruchliwa, pełna młodych przechodniów. Sklepiki z galanterią, kantor, spożywczy otwarty 24h. Atmosfera jakby z 18 dzielnicy Paryża, może tylko mniej ludzi na chodnikach. Wieczorem moją uwagę przyciągnęła rozbiórka kamienicy, która uległa nieznanej mi katastrofie. Około 21.00 zamknięto część pasa jezdni. Po drugiej stronie stał niewielki tłumek gapiów, młodych i w średnim wieku, niektórzy przystawali i przechodzili. Po drugiej stronie pracowała koparka - na niewielkiej przestrzeni, w pobliżu drutów elektrycznych. Wyglądało to dość niebezpiecznie, ale i spektakularnie. Niewielki dymek kurzu unosił się nad miejscem, a koparka powoli wspinała się unoszona gruzem, który stanowił efekt jej pracy. 

Pustynia Negev to szaro-czarne pola, gdzieniegdzie jasne, zupełnie bez wydm. Tu i tam pojawiają się osiedla beduinów - wolnostojące chaty, baraki dla zwierząt hodowlanych, może jucznych. Wszystko to można oglądać z budzących zazdrość dróg. Na skrzyżowaniach można zobaczyć beduińską kobietę. W ciemnym stroju przykrywającym głowę i sięgających do pół-łydki, z delikatnym haftem. Kobieta - jak ta, którą widziałem na jednym z pustych skrzyżowań - jest zwyczajowo zawsze w czyimś towarzystwie, choćby dziecka. Czego jak czego, ale dzieci beduinom nie brakuje - uważają Izraelczycy, złośliwie i z żalem komentując brak zaangażowania w życie publiczne kraju. Czy my mamy dużo Cyganów - usłyszałem. 

Pustynia Negev kryje ważne dla funkcjonowania państwa ośrodki - elektrownie atomową, ośrodek badań nuklearnych, jak o tym piszą Chojnowski & Tomaszewski. Niczego nie widać z okien auta, czyli kryje dobrze, choć nie wiadomo co. Pustynia, niekiedy rzędy drzewek owocowych, osady - tyle widać. 
Lehavim. Fot. JM
Za to Lehavim wydaje się, że nie ma nic do ukrycia przed zwiedzającym. Ponad 6 tyś. mieszkańców żyje w jasno brązowych, niewysokich domach, stawianych, jak to widać z lotu ptaka według planu, na który składają się dwa koncentryczne układy kręgów. Jezdnie, szpalery drzew, chodniki, trawa. Roślinność podlewana wodą z odzysku - aż strach wyobrazić sobie efekty kilku dni bez wody. Dla mieszkańców dwa ośrodki sportowe - dwa baseny, sale gimnastyczne, siłownie. Dwie szkoły: żłobek i przedszkole razem, a poza miastem zespół szkół - 12 klas (levels) z około 1400 uczniami, 60 ha ziemi, dwa ogrody w dużym kampusie, gdzie każda klasa ma swój budynek. Oprócz specjalizacji rolniczej szkoła ma profil medialny. Studio filmowe budzi zazdrość, zwraca uwagę przestrzeń zagospodarowana przez uczniów wokół lokalnej rozgłośni radiowej, obejmującej zasięgiem całe miasteczko. Nad wszystkim czuwa mayor z ekipą, w jasnym budynku merostwa. Zwracały uwagę prace plastyczne na ścianach. Jak gdzie indziej tak i tu eksponuje się osiągnięcia - puchary wszędzie są takie same. 
Wielkość Jerozolimy umyka wzrokowi za licznymi wzgórzami i zielenią. Horyzont widzenia tworzą zbocza w białymi plamami domów. Nie wiadomo którędy wjeżdża się do podnóża jednego ze wzgórz, potem uliczkami, przeciskając się między wykopami ekip prac remontowych dociera się do jakiegoś punktu. I oto jestem na starówce. Przewodnik mówi, że na przeciwległym zboczu - bardzo dobrze oświetlonym - widać kirkut, a tu po drugiej stronie ulicy dwuskrzydłową bramę wejściową do najstarszego chrześcijańskiego kościoła w Jerozolimie - kościoła ormiańskiego. Dalej dość marsz wąskimi uliczkami do niezwykłego budynku, kryjącego w sobie ponad dwutysiącletni trakt. Na ścianie wyobrażenie sceny rodzajowej z tego okresu namalowane przez współczesnych Francuzów. Dookoła grupki turystów. 
Uliczki wiją się, krzyżują, zmieniają poziomy... budynek studium judaizmu reformowanego, meczet, kościół, a wśród przechodniów najlepiej rozpoznawani są ortodoksi. W różnych pozach - leniwie siedzący na ławeczkach ukrytych w zakamarkach, mali bawiący się na wepchniętych między kamienicy placykach zabaw, śpieszący się nie wiadomo dokąd. Na drugim poziomie zauważalności mieszczą się nieco zagubieni turyści. Tłum gęstnieje w pasażu prowadzącym w okolice bazyliki Grobu Pańskiego. Pchli targ, bazar ciągnący się przez minimum 300 metrów, nie licząc odnóg odchodzących w prawo i w lewo. Wśród sprzedających Arabowie, Ormianie. Chusty, świece, świeczniki, asortyment pamiątek z napisem Jerozolima - wszystko migało przed oczyma. Duży zgiełk. 
Fot. JM
Jakimś bocznym wejściem, do którego prowadziły schody w dół weszliśmy na placyk, który jak się okazało mieści się na wysokości piętra bazyliki Grobu Pańskiego. Do placyku prowadziła droga przez komnatę będącą kościołem koptyjskim, pilnowanym przez smagłych kapłanów. Przewodnik chodził tamtędy dziesiątki razy, a kapłani byli przyzwyczajeni do tego, że ktoś przychodzi i wychodzi. Nie narzucali się prośbą o jałmużnę. 
Z ciemnych korytarzy i komnat wychodzi się na piętro... jak się okazało zamieszkane przez etiopskich mnichów - nie odróżniłbym ich od koptyjskich. Siedzieli spokojnie wzdłuż białych murów swojej osady. Kształty domków przypominały domki pustynnych osadników z „Gwiezdnych wojen” - wtopione w tło, zaokrąglone, betonowe lub gliniane. Jedynie obok stojące zdezelowane sprzęty coś mówiły o życiu materialnym. 
Wioska afrykańska. Fot. JM
Potem wyjście z podwórza, przejście przez jeszcze jeden korytarz, schodami w dół i nagle wchodzi się na dziedziniec wielkości dwóch boisk do siatkówki. Grupki ludzi, mówiące po włosku, hiszpańsku i rosyjsku. Po prawej stronie wejście. 

Fot. JM
Spora przestrzeń w bazylice, oświetlona słabym światłem dziennym. Poza tym półmrok i świece wiernych, tutaj głównie Rosjan. Klękali przy płycie symbolizującej miejsce gdzie leżało ciało Chrystusa po zdjęciu z krzyża, stali w kolejce do symbolicznego miejsca, gdzie stał krzyż, wreszcie długi ogonek do Grobu Pańskiego. Nagromadzenie symboli sprawiało wrażenie, że chodzi się po bazarze - każde wejście było wejściem do kościoła jakiegoś obrządku, kościoła zredukowanego do ołtarza. Grób Pański miał dwa „dojścia” - główne, i ... kuchenne, do którego szybko poprowadził nas przewodnik, uraczywszy uprzednio opowieścią o przewagach mistycyzmu prawosławnego i znaczeniu ognia, który pojawia się w Grobie Pańskim. Po przeciwnej stronie od wejścia, w ciemnym zakamarku znajdowała się ledwie widoczne wejście. U wejścia siedział na czarno ubrany mnich, jeden z takich, których już widziałem piętro wyżej. Ten miał być Koptem. Przewodnik uściskał się z nim i zamienił kilka słów, na co ten szybkim ruchem przesunął zasłonę z tkaniny. Oto jest Grób Pański - wersja „widok z tyłu”. Nieliczni turyści skwapliwie rzucili się do małej wnęki by zobaczyć i dotknąć „zjawisko”. Jak przykładny turysta, a nieprzykładny wierny, zrobiłem zdjęcie kawałka muru. 
Kiedy wchodziłem do hali widowiskowej na spektakl „Momentum”, kontrolujący bilety młody człowiek zwrócił mi uwagę, że podczas widowiska nie można robić zdjęć. Skwapliwie przytaknąłem. Usiadłem na skrajnym miejscu, w bocznym sektorze. Komplet widzów plus wrażenia nie do opisania, do obejrzenia. Zobaczenie siebie na ekranie, do wspominania. Za resztę zapłaciło...






środa, 15 grudnia 2010

Podróże kształcą

Na ulicy Hetmańskiej w Białymstoku, na drzwiach jednego z kiosków spożywczych właściciel umieścił następujący napis: "Tu nie Afryka, drzwi trzeba zamykać!"
Spektakularne.

środa, 8 grudnia 2010

Mieszkanie

- Nie rozumiem, dlaczego tak się upierają. Brat zmarł 40 lat temu, więc mówię postawcie pomnik dla siebie w tym miejscu. A miejsce jest duże i dobrze położone - mówiła głośno kobieta w brązowej czapce. Stała obok szczupłego mężczyzny w czarnej kolejowej kurtce w autobusie linii nr 10 jadącym w kierunku biblioteki. Na oko miała ponad sześćdziesiątkę.  
- A oni nie i już. Nie rozumiem - dodała po chwili.
...
- A miałam takiego mężczyznę, który przychodził i dużo pomagał mi. Nie zapłaciłam mu, bo by przepił. Powiedziałam, że postawię mu pomnik. I tak zrobiłam. A tu ludzie zaczęli gadać, że mu pomnik postawiłam, więc jak się dowiedział to całą drogę płakał. 
- Powiedział mi, że ja za życia domu nie miałem, a po śmierci będę miał taki

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Nowy ślad dla Piasków



Projektodawcy trasy rowerowej wzięli pod uwagę konieczność uaktywnienia lokalnego środowiska społecznego. Atutem przy wyborze było istnienie szlaku rowerowego.

Realizacja trasy przewidziana jest na lata 2012-2014. Zajmą się nią władze powiatowe. Wyłonią firmy, które opracują projekt szczegółowy ścieżki i wybudują ją.

Projekt realizowany jest w ramach Programu Rozwoju Polski Wschodniej - wstęp dla inicjatywy

Na podst.: Kurier Poranny

niedziela, 5 grudnia 2010

Izrael raz, dwa, trzy...

Końca konfliktu izraelsko-palestyńskiego nie widać. Próby rozwiązania go są niewystarczające - stopniowe przekazywanie terytoriów Autonomii Palestyńskiej nie pacyfikuje niepokojów: skrajni nacjonaliści po obu stronach aktywizują się w momencie wprowadzania w życia pokojowych, kompromisowych rozwiązań, np. po Oslo II, w 1993 roku. 

Tak można sformułować diagnozę postawioną przez Andrzeja Chojnowskiego i Jerzego Tomaszewskiego, autorów monografii Izraela, wydanej w 2001 roku. Autorzy opisali z detalami zmagania Żydów, potem Izraelczyków, o prawo do istnienia państwa, nie rezygnując z wskazania skomplikowanej sytuacji narodowościowej na bliskowschodnim terytorium i znaczenia życia politycznego w Izraelu dla formułowania celów polityki zagranicznej. 
Książka ma charakter kompendium, nietrudno jednak wskazać na miejsca, w których autorzy formułują własne sądy lub wydają opinię cytując wypowiedzi polityków. W efekcie otrzymujemy obraz relacji międzynarodowych, może nawet lekcję prowadzenia polityki zagranicznej pełną niuansów, niejednoznacznych, zaskakujących posunięć. Opis działań dyplomatycznych uzupełnia charakterystyka sytuacji wewnętrznej definiowanej przez pryzmat układu sił odzwierciedlającego z kolei rezultaty wyborów parlamentarnych i ustaleń koalicji rządowych. Opis układu sił politycznych zaledwie sugeruje stan nastrojów społecznych. Sugeruje permanentną (do wojny Jom Kipur w 1973 roku) mobilizację społeczeństwa izraelskiego, zarysowuje podziały społeczne, wskazuje na wpływ zagadnień religijnych na realizację polityki kompromisu. 

Wiozący mnie do Lehavim kierowca powiedział, że od ośmiu lat mieszkańcy Izraela żyją bezpieczniej. Co to znaczy? Być może dla niego wiele. Dla mnie mgliste dyplomatyczne nic - bo nie czułem zagrożenia - przestało być nim po lekturze książki. 

niedziela, 21 listopada 2010

Moment "Momentum" Mayumana




Po raz pierwszy "Wow", dość wysokim, przeziębionym głosem, nabrało sensu.
Show łączący dźwięk, głos i obraz podkreśla nową jakość w twórczości artystycznej. Najbardziej poruszające było oglądanie przenoszenia nagrywanego obrazu na ekran i tworzenie wrażenia jednoczesności w wieloelementowej mozaice uzupełnionej głosem i dźwiękiem gry na gitarze.
Zaskakująco ciekawie wyglądało zaangażowanie publiczności do aktu tworzenia. Niektórzy mieli swoje kilka sekund i mogli stanąć oko w oko z samym sobą (jak mężczyzna poniżej).
Zwrócił moją uwagę scenariusz spektaklu. Nie było w nim ani jednego elementu dramatycznego. Przeżywanie czasu przedstawiono jako sieć tytułowych momentów. Można było odnieść wrażenie, że życie jest układem powtarzających się pojedynczych działań, niekiedy powtarzaniem sekwencji działań, które trudno dostrzec jednostce. Pokazane niekończących się "momentów" z innej perspektywy - z zewnątrz - budzi zdziwienie, ciekawość, zachwyt.

Dwa razy biegana niepodległość

Ten sam dystans  - 10000 m, i ta sama okazja - rocznica odzyskania niepodległości. I chyba nic więcej wspólnego?
Bieganie w deszczu razem ze 125 uczestnikami miało swój urok, ponieważ mimo opadów nie padało [sic!]. Przynajmniej debiutanci tak mogli uważać. 
Chociaż aż 125 biegaczy uczestniczyło w białostockim X Biegu Niepodległości (6.11) biegłem większość dystansu, po raz kolejny, samotnie. Nikt nie biega moim tempem. 
Bieganie chodnikiem nie jest najprzyjemniejsze. Mijanie wsiadających do autobusu pasażerów wygląda niecodziennie, a obserwacja skracających trasy może budzić politowanie, albo złość. Złość wtedy, gdy chodzi o postawę biegacza z szerokiej czołówki. Trasa biegu nie uchodzi za interesującą. 
Trzy pętle po 3,3 km, biegnące ulicami i chodnikami na osiedlu Bacieczki, dawały okazje do dublowania. No i czołowa 15-ka uczyniła to. Mimo to miałem powody do zadowolenia - towarzyskie i sportowe. Hajnowska ekipa biegaczy znów dopisała, a majowy półmaraton został uznany za najlepszą imprezę biegową roku w regionie.
* * *
Ponad 6000 uczestników biegu warszawskiego mogło przyprawić o zawrót głowy. Choć tłok to przyjemnie było  widzieć dookoła siebie samych biegaczy. 
Podział na strefy czasowe nie miał sensu gdy większość uczestników nie brała w ogóle pod uwagę swoich możliwości. W efekcie pierwszy kilometr pokonałem w czasie 7:35. O kłopotach z ruszeniem świadczy fakt, że dopiero po ok. 3:30 od strzału oznaczającego rozpoczęcie biegu pokonałem linię startu. Cały bieg to zmaganie się z biegnącymi wolniej i próba utrzymania równego tempa. Mijanie „ludzkich tyczek” ma swój urok, sprawia jednak, że tempo jest rwane, nierówne. 
Bieganie w takim tłumie nie mogło być samotne, choć na pewno biegacze byli dla siebie anonimowi, podzieleni na białe i czerwone kolory koszulek.
Ponadto 11 listopada pogoda wyjątkowo dopisała. Było ciepło i bezwietrznie. Na trasie prowadzącej aleją Jana Pawła II i dalej aleją Niepodległości aż do Biblioteki Narodowej (i z powrotem) ustawiło się wielu kibiców. To było bardzo miłe!
Bieg rekordowy pod każdym względem. 

środa, 27 października 2010

40 minut na południe od Łysej Polany

Leży na południowy wschód od Tatr. W niezbyt mglisty poranek i słoneczny dzień doskonale widać stamtąd łańcuch najwyższych gór. Prowadzi stamtąd jedna z trzech dróg. Wraz z pozostałymi dwiema zbiegają się na podłużnym placu. Jedna z nich przecina go obniżając znacząco połowę przestrzeni. Po jej obu stronach miejsce dla zatrzymujących się autobusów. Na wzniesieniu stoi kościół, obok zapewne plebania. Wszystkie wyglądają na XIX-wieczne, solidne. 

Przyzwyczajonym brakuje równych, odmierzonych polbrukiem przestrzeni. Jest nierówny beton, oddzielony gdzieniegdzie od jezdni generującym przekleństwa obcych przechodniów rowem. Na pewno nikt do niego nie wpadł, w przeciwnym razie nie byłoby go. 

Wzdłuż uliczek ciągną się murowane domy, kamieniczki. Nierówne - niektóre zadbanie, inne eksploatowane do ruiny, jeszcze inne osiągnęły stan wiecznego spokoju, co oznacza pustą przestrzeń między domami.

Z zachodu na wschód płynie rzeczka. Niepozorna, lecz nie na tyle by ją ktokolwiek mógł zasypać. Widać przerzucone przez nie małe mostki, metalowe, każdy inny. Wzdłuż rzeczki ubite drogi nagle kończące się przed bramą wjazdową na posesję. Jedna z nich odchodząca od centralnego placu prowadzi do remizy strażackiej. Nieopodal, także przy rzeczce wysuwa się przed szereg fasada ewangelickiego kościoła z 1784 roku. Z niewielkich drzwi wejściowych odpadają warstwy farby. 

Fot. JM








Fot. JM
Jedna z bocznych uliczek, na południowo-wschodniej stronie prowadzi do nowej dzielnicy. Składają się na nią nowe domy, o jasnych, pomarańczowych fasadach. Tu i ówdzie ogrodzenia, za nimi samochody, w oknach żaluzje, na podwórzach niewidoczne, szczekające psy. 

O 7 rano dzieci wychodzą do szkoły, niektóre odprowadzane przez mamy, romskie przez ojców. Za nimi przemykają kobiety do sklepów, ubrane na roboczo, w jakichś dresach, na nogach niemal w papuciach. Ledwie ciągną nogi w przerwanym półśnie. Jedynie samochody mkną regularnie i dość szybko. Życia nie widać, nawet po północno-zachodniej stronie, gdzie, na uboczu stoi skupisko pstrokatych, z odpadającym tynkiem domów romskich. Tam też szczekają psy. Niekiedy pojawia się na pofalowanym horyzoncie sylwetka, najczęściej kobieca, przesuwająca się w kierunku centrum, zapewne do sklepu. 

Tylko w jednym miejscu tablica z informacją o (z)realizowanym projekcie unijnym. W głębi skład materiałów budowlanych, wokół którego szwendają się jacyś ludzie, a obok nich żwawiej psy.

Po południu odzywają się głośniki porozwieszane po słupach: to podobno pozostałość po poprzednim ustroju. Teraz podawana jest przez nie treść reklam. Można dowiedzieć się ile kosztuje aktualnie kilogram cukru. 

Kiedy zapada ciemność, wraz z nią milkną i tak rzadkie odgłosy życia. Nie ma otwartych kawiarni, sklepy zamykane są około 18. Jesteśmy poza sezonem. 

Na południe, za wzgórzem, zupełnie niewidoczny z centrum kompleks sanatoryjnych budynków i basenów z wodami geotermalnymi. Wchodzi się do niego z ubitej drogi. Po raz drugi może razić brak polbruku. Wśród klientów, ok. 1/4 to Polacy. Wszystkie grupy wiekowe są reprezentowane. Obsługa znudzona, ale na miejscu. Młodzi ratownicy odrabiają prace domowe z angielskiego. Starsze panie wycierają podłogi w szatniach, po szwendających się kuracjuszach. Codzienność. 

Codzienność Vrbova...?

czwartek, 21 października 2010

Mikołaj II - próba oceny

Jan Sobczak, emerytowany profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, uchodzi za jednego z najlepszych polskich znawców Rosji przełomu XIX i XX wieku, drugiej epoki mikołajewskiej. Poświęcił temu władcy wiele prac, które składały się na obszerny projekt kilkutomowej biografii cara. Projektu nie ukończył - ukazał się I i II tom. By, jak sam stwierdza, ubiec innych historyków, badacz zdecydował się na wydanie całości biografii syna Aleksandra III (Bellona, 2008).
Ponad 500-stronicowa praca dostarcza szczegółowych informacji z dzieciństwa i młodości Mikołaja II. Mniej więcej od połowy, tj. od momentu wstąpienia na tron, według chronologii politycznej, Jan Sobczak więcej wagi poświęca uwarunkowaniom decyzji politycznych władcy. Opisuje jego współpracowników, ich projekty, cele polityki zagranicznej, strukturę zmieniającej się władzy od samodzierżawia do projektu monarchii parlamentarnej. Wprowadza opisy wydarzeń, jak choćby relację z tragicznego wypadku w czasie festynu, wydanego na cześć nowego monarchy, które uzasadniają formułowane wcześniej oceny władcy. W efekcie otrzymujemy opisany klarownym językiem opis działania państwa i mechanizmów 
W przeciwieństwie do działalności instytucji państwowych, podstawa źródłowa do charakterystyki cara nie jest zbyt obszerna. Stanowi ją dość oszczędny w opiniach dziennik cara. Więcej wnoszą jego odręczne notatki na marginesach opiniowanych projektów oraz korespondencja z matką, cesarzem Niemiec Wilhelmem II, bratem Jerzym. Ciekawe, choć niezbyt częste, są wspomnienia dyplomatów i wyższych urzędników. Godne odnotowania są zbiory zdjęć rodziny carskiej.
Nie ma jednoznacznej oceny Mikołaja II, choć stanowisko Jana Sobczaka wyraźnie mieści się w opozycji do surowych ocen historiografów komunistycznych, podkreślających z jednej strony nieudolność władcy, a z drugiej mściwość i skłonność do przelewania krwi. 
Postać cara tworzy złożony obraz. W ślad za niewyróżniającą się sylwetką szedł, zdaniem autora, nienarzucający się charakter monarchy: pozbawiony gwałtownych emocji, stonowany w zachowaniu, skoncentrowany na życiu rodzinnym. Wykazywał sporą tężyznę fizyczną. Nie chorował. Ale z drugiej strony, mamy do czynienia z anachronicznymi, konserwatywnymi zachowaniami. W działaniach politycznych, car był przywiązany do tradycyjnych wartości monarchistycznych, zdeterminowany w obronie swoich nieograniczonych uprawnień, czuły na punkcie etykiety. 
Mikołaj II był dobrze wykształcony - jak Franciszek Józef, znakomicie mówił po angielsku i francusku. Okazało się jednak, że wykształcenie i pokrewieństwo z cesarskimi rodzinami Europy nie wystarczało do zapewnienia trwałości rządów, a szerzej do podejmowania trafnych decyzji politycznych. Zabrakło ich w doborze współpracowników w kluczowych dla państwa momentach, wojny rosyjsko-japońskiej, rewolucji 1905 roku i w 1915 roku, kiedy zdecydował się na objęcie dowództwa głównego armii, której klęski w ocenie ekspertów miały być decydującym powodem abdykacji złożonej 5 marca 1917 roku. Jan Sobczak odmawia przypisywanej mu słabości do alkoholu, uległości wobec Georgija Rasputina, nie polemizuje za to z negatywnym obrazem Alix, żony cara, księżniczki heskiej i krewnej królowej Wiktorii. 
Być może kluczowy do poznania osobowości cara był moment abdykacji. Zdaniem wielu zbyt pochopny, podyktowany zmęczeniem, może bezradnością, prawdopodobnie poddaniem się naciskom ze strony przedstawicieli Dumy. W jednej chwili moc tradycji władzy carskiej przestała znaczyć. Wydaje się - na podstawie dość szczegółowych opisów - że Mikołaj II, nie wahał się z podjęciem decyzji, nawet co do propozycji przekazania tronu Michałowi kosztem syna Aleksego (chorego na hemofilię). Zdaje się dominować domatorski i prorodzinny rys charakteru Mikołaja Romanowa. Nie mniej ważne są okoliczności - trzeci rok wojny, niepowodzenia i osamotnienie wszechwładcy. Wreszcie dodać należy męczący i beznadziejny upór, być może wynikający z jakże anachronicznego przekonania o niepodważalności i wieczności władzy carskiej, który długo uniemożliwiał przekazanie odpowiedzialności rządu przed Dumą, a nie jedynie przez monarchą. 
Postać cara jawi się uwikłana w ideologiczne gry XX-wiecznych systemów: od obrazoburczego komunistycznego po ikonodulski powrót do kultu cara, nie bez kontrowersji ze strony jego rozgałęzionej rodziny. Obraz polskiego historyka jest faktograficznie szczegółowy. Wydaje się, że celem autora było wypełnienie luki informacyjnej. Być może dlatego mniej wyraziście zarysowana została ocena Mikołaja II. W obliczu bogactwa faktograficznego brak jednoznaczności nie musi być jednak wadą. 
Tomas Babington Macaulay napisał w 1843 roku w Szkicach historycznych, że wszystkie biografie są fałszywe, bowiem oparte są na bezkrytycznym podziwie wobec osoby opisywanej. Zdaniem Jana Sobczaka biografia pióra Polaka broni się przed tak sformułowanym zarzutem, bowiem jego zdaniem Polacy nie mają za co idealizować cara. Z pewnością, lecz czy Mikołajowi II przyznano należne miejsce w historii lokalnej, np. takiej Białowieży? Należałoby również w to wątpić. Można zaryzykować twierdzenie, że brak pałacu carskiego w Białowieży i historii jego właścicieli w historii lokalnej poważnie zubaża wizerunek miejscowości. A warto wrócić choćby do, może jedynie zbyt nostalgicznej, biograficznej relacji końca carskiej Białowieży opisanej przez syna oficera armii carskiej Igora Newerlego w pierwszym rozdziale wspomnień  Zostało z uczty Bogów

wtorek, 12 października 2010

I Hajnowska Dwunastka

Piękna jesienna pogoda, jesiony, dęby, świerki, graby, sosny i 44 uczestników I Hajnowskiej Dwunastki.
Trasa prowadziła leśnymi drogami, miejscami ze sporymi koleinami, pod koniec lekki podbieg i odcinek piaszczysty.

Na starcie znów szybko, potem na szczęście wyrównałem tempo i dalsza część biegu była czystą przyjemnością. Być może można było delikatnie przyśpieszyć w końcowym jej odcinku. Finiszowi towarzyszył za to "dziki" śmiech radości! Cele osiągnięte.

Potem wręczanie nagród, pamiątkowych medali, upominków i ognisko integracyjne. Przez dwie godziny królowały rozmowy, smakowanie bigosu, wędlin, kawy i herbaty. Uczestników i organizatorów mobilizował "duch puszczy".

W przyszłym roku intencją organizatorów jest, aby liczba uczestników była znacznie większa. Start i meta będą w tym samym miejscu, co ma później ułatwić komunikację samochodową dojeżdżającym.

Bardzo pożądane doświadczenie społeczne.

niedziela, 10 października 2010

Piękna fontanna

- Dobry wieczór - zagadnąłem przechodzącą, znaną mi skądinąd panią.
- A, dobry wieczór. Ciemno już i nic nie widać - dodała na jakby swoje usprawiedliwienie.
- Piękna ta fontanna, prawda? - zapytała dla podtrzymania rozmowy, jak tylko zrównaliśmy się krokiem.
- Prawda? - odpowiedziałem bez przytakiwania, z lekkim wyrzutem, w nadziei że coś jeszcze usłyszę.
- Choć jedno w tej Suchowoli ładnego - dodała szybko, jakby z lekkim żalem, ale i z wyczuwalną dumą w głosie.
- No, jest jeszcze ksiądz Popiełuszko - dodałem energicznie.
- To prawda. To swojemu postawiliśmy pomnik - czym nawiązała do zapewne jakiegoś hasła z uroczystości.
- Żeby tak jeszcze ludziom lepiej się żyło - zagadnąłem intencjonalnie, kiedy wchodziliśmy do sklepu spożywczego.
- Aaaa, o tym to nie ma co marzyć - podsumowała.
...
Później stała za mną przy kasie. Kupowała butelkę wody cytrynowej i chipsy. Kiedy odchodziłem z zakupami usłyszałem: - Ćwiartkę jeszcze poproszę.

niedziela, 3 października 2010

XV Bieg Żubra

Mój "niedobry" HRmax.
Jedna z cyklicznych imprez organizowanych przez lokalne OSiR. Podobnie dzieje się w Hajnówce i Suchowoli.

Szesnastu uczestników (wśród nich trzy kobiety) i 5000 m polną drogą i główną ulicą  gen. A. Waszkiewicza -  tworzących pętlę, której koniec znajdował się na bieżni miejscowego boiska. Poza asfaltowym odcinkiem i 100 metrami prowadzącymi sfatygowanymi płytami betonowymi reszta to cross o bardzo nierównym podłożu. Oczywiście nie ma mowy o oglądaniu puszczy.
Organizatorzy postarali się o liczne uczestnictwo młodzieży szkolnej z Białowieży i Narewki. Dla nich przygotowali upominki i stoiska i kiełbaskami i napojami. Słowem piknik sportowy.

12 miejsce w czasie zupełnie nie planowanym. Rezultat w tempie niejako wymuszonym, bowiem większość uczestników to regularnie startujący w biegach masowych, mający za sobą lata doświadczeń. Niejako wymuszonym, bowiem nie oparłem się startowemu przyśpieszeniu. Po niezbędnej korekcie tempa okazało się wkrótce, że mogę biec 5 km znacznie szybciej niż do tej pory (uwaga na HRmax. na załączonym obrazku). Jedenastka uczestników biegła w tempie grubo poniżej 4:50, najlepsi, trzy z kilkunastoma sekundami.

Nowi znajomi, możliwość pomocy słownej biegnącej w słabnącym tempie młodej osobie, uścisk dłoni z najlepszymi biegaczami, wymienione uwagi o przygotowaniach do biegu, słowa otuchy, wreszcie bieg w pożyczonej koszulce - wszystko to ma większą moc od jakiegoś tam rekordu.

Życzyłbym mieszkańcom Białowieży nowego boiska z bieżnią i lepszych nawierzchni w bocznych uliczkach. Turystyczna pstrokacizna reklam nie zostanie, jak sądzę, tak szybko wyparta z otoczenia. Niestety, opuszczony drewniany budynek naprzeciw bramy wjazdowej do parku i wypalony dworek Soplicowo kłują oczy i skłaniają do  wyciągnięcia wniosku, że to jest ciągle miejscowość, której mieszkańcy nie dbają o wspólną przestrzeń publiczną.

wtorek, 21 września 2010

niedziela, 19 września 2010

Kameralni(e)

Start biegu open. fot. JM
Co roku, we wrześniu, odbywają się w Hajnówce biegi o puchar burmistrza miasteczka. Biega głównie młodzież, na końcu dorośli.
Tym razem było ich czternaścioro. Trzy kółka po ok. 1500 m. wygrał utytułowany Edward Terebun z Kleszczel. Wszyscy dostali pamiątkowe medale i egzemplarze książki.

Sympatyczna impreza. Można żałować niewielkiego zainteresowania innych biegaczy. Godzien podziwu zapał organizatorów z miejscowego klubu i nauczycieli W-Fu.

Za to w październiku I Hajnowska Dwunastka.  Może uda się nie zachorować.

Co ma wspólnego Dawid Rubinowicz z Anną Frank?

Zapisane w kilku szkolnych zeszytach relacje żydowskiego chłopca ze wsi spod Bodzentyna porównywane są do pamiętnika Anny Frank. Czy słusznie?
Wspólny obydwu relacjom jest kontekst: mamy do czynienia z relacjami żydowskich 14-latków, żyjących w okupowanych przez hitlerowców krajach. Pamiętnik Anny Frank jest bogatszy, dłuższy od polskiego - łączą je niewątpliwie cechy opowiadania. Odnajdujemy moment kiedy Anna i Dawid prowadzą spór z ojcami. Ich bunt jest spontaniczny, lecz odbija się w jego pojmowaniu sytuacja w jakiej znajduje się cała rodzina. Lęk przed denuncjacją z jednej strony i wywiezienie na przymusowe roboty z drugiej każą dwojgu 14-latków rewidować swoje buntownicze uczucia. Ich bunt zostaje wygaszony. Wizja braku ojca zmusza do zwrócenia uwagi na przyczyny własnego postępowania, jednak bez samooskarżania. Anna i Dawid są wrażliwymi obserwatorami. Być może wynika to z pozycji jaką obydwoje zajmowali? Żyli w ciągłym napięciu, ich życie zależało od obserwacji i interpretowania detali - wydarzeń i zachowań innych ludzi. 
Wiadomo, że Anna i Dawid nie przeżyli okupacji. W obydwu wspomnieniach młodzi ludzie nie piszą o nadchodzącej śmierci. I trudno uzasadniać ich relacji koniecznością dania świadectwa okropieństw życia w grupie poddanej eksterminacji. A jednak coś ich skłoniło do zapisywania? Czy postawa Anny Frank i Dawida Rubinowicza są wyjątkowe? Z perspektywy XXI wieku te relacje i inne uratowane, przypadkowo, są bezcenne i zupełnie inne od wspomnień, np. obozowych, pisanych z perspektywy post factum. Tym bardziej, że pisane z pozycji wrażliwości dziecka, dojrzewającego do życia w świecie dorosłych, skoncentrowanego na codziennych problemach, na rozterkach nastolatka - cóż że otoczenie stanowi strach i śmierć. 
Relacja Anny Frank jest inna, przede wszystkim dłuższa i bogatsza. Anna jest wykształconą nastolatką, Dawid wiejskim chłopakiem, który ukończył sześć klas szkoły podstawowej. Ich różne pochodzenie łączy chęć pisania i wrażliwość, dzieli swoboda wypowiedzi. Anna pisze o swoim życiu uczuciowym, Dawid koncentruje się na wydarzeniach dotyczących jego rodziny, na pomocy w pracy. Jedynie śmierć, utrata ojca i niesprawiedliwa kara każą mu zapisywać własne uczucia. Jego dzieciństwo, być może typowe dla jego rówieśników spod Bodzentyna, jest zapewne uboższe, a może jedynie bardziej spontaniczne, zwyczajne - tak bardzo, że wiele wydarzeń nie znalazło uznania w oczach chłopca by zostać utrwalone. Anna zamknięta z szeroką rodziną w dwupoziomowej skrytce ma dużo czasu dla siebie, a pamiętnik, obok lektur, jest zapewne jednym ze sposobów na radzenie sobie z monotonią. 
W relacji Anny zwracają uwagę kwestie poświęcone miłości i poznawaniu ciała, Dawid, gdyby przeżył 1942 rok, miałby je przed sobą. Z Dawida przemawia pewien pragmatyzm życia wiejskiego. 14-letni chłopiec dużo umie, dużo wymaga się od niego. Tym większy podziw budzi podjęcie decyzji o zapisywaniu wydarzeń, opisie świata i własnych odczuć, z biegiem czasu coraz bardziej smutnych, wymagających skupienia. Być może pisanie było dla niego lekiem na ból głowy, który, jak zaznaczał, towarzyszył mu w chwilach intensywnych przeżyć. 
W chłodnej analizie bez trudu odnajdziemy różnice między narracjami Anny Frank i Dawida Rubinowicza. Wynikają one z pochodzenia społecznego obydwu nastolatków i nie budzą specjalnego zdziwienia. Pociągają one za sobą zróżnicowane możliwości analizy osobowości nastolatków. Zdziwienie pojawia się, gdy zastanawiamy się nad podobieństwami. Dotyczy one wrażliwości 14-latka w obliczu ... śmierci, która go otacza, która go dotyczy. W wielu punktach ich wrażliwość jest zbieżna. Jednakże obiektem zainteresowania są najczęściej postawy moralne młodego człowieka. Relacje Anny i Dawida mają charakter dydaktyczny, okazuje się bowiem, że ich pamiętniki cechuje pewna dojrzałość, refleksyjność, optymizm i nadzieja. Pytanie o różnice ma znaczenie drugorzędne. Świat widziany oczami nastolatka... dla historyka to także cenne świadectwo!

C.K. Biografia

Pamięć społeczna nie utrwaliła okresu długich rządów Franciszka Józefa w postaci formuły takiej jak, np. epoka franciszkańsko-józefińska - pisze Stanisław Grodziski w podsumowaniu biografii. Jego wizerunek - dziadka z bokobrodami i z fajką w ustach - utrwaliły produkty masowego użytku. Można zaryzykować twierdzenie, że stał się wiedeńską, szerzej, środkowo-europejską ikoną pop-kultury przełomu XIX i XX wieku, która zawdzięcza swoje długie trwanie wytrzymałości, ale i przyzwoleniu na krytykę, upowszechnieniu graniczącym ze spowszednieniem, których majestat innych władców nie zniósł. 
Badanie jego biografii oznacza zatem przedzieranie się przez stereotypy, anegdoty do bardziej wiarygodnego źródła informacji, albo poddanie się im i stworzenie wizerunku odbijającego wyobrażenia kultury masowej. Zamierzeniem Stanisława Grodziskiego było podążanie, jak się wydaje pierwszą ścieżką, choć dostępność zasobu materiału źródłowego i adresat serii, w jakiej ukazała się biografia, wymagały pogodzenie obydwu tendencji. 
Otrzymaliśmy w efekcie narrację w pełni odpowiadającą wymaganiom początkującego filoaustrowęgra. Odpowiadają temu wymogowi wprowadzenie o korzeniach i dokonaniach dynastii Habsburgów, liczne anegdoty i ciekawostki prasowe, którymi autor dzielił zasadnicze wywody.
Postać cesarz Austrii, potem Austro-Węgier, pióra Stanisława Grodziskiego, to arcybiurokrata, a co za tym idzie pedant, służbista, pracujący od świtu do nocy. Autor biografii konkluduje, że biurokracja Franciszka Józefa to objaw trwania przy anachronicznym centralizmie, oświeconym absolutyzmie, wyjątkowo niewydajnym w wielonarodowym państwie. Jest to jednak teza polemiczna. Dzięki zmianom w konstytucji i autonomii Węgier (1867) oraz wprowadzeniu nowego systemu wyborczego (system kurialny) władza w prowincjach funkcjonowała dość dobrze jak na tak wielonarodowy twór państwowy. Czy państwo było zdolne był równorzędnym partnerem dla wilhelmińskich Niemiec w sojuszu i stawić czoło członkom Ententy stanowi odrębną kwestię. W zestawieniu z ekspansywnymi sąsiadami - przynajmniej Niemcami, Francją i Anglią przełomu wieków - zmiany w organizacji państwowej ordynowane przez Franciszka Józefa były zbyt wolne. Były dostateczne na czas pokoju, niedostateczne na czas wojny.
Franciszek Józef to cesarz, który nie dokonał dobrych wyborów wśród dowódców armii, w związku z czym od czasów wojny krymskiej państwo austro-węgierskie traciło terytoria. Na szczęście nie były one na tyle istotne, aby Austro-Węgry mogły istnieć jako państwo.
W rezultacie Franciszka Józefa można uważać za wzorowego urzędnika. Warte odnotowania jest podsumowujące zdanie Stanisława Grodziskiego, że jako minister mógłby uchodzić za pożądanego w każdej radzie ministrów, już jednak w roli władcy niekoniecznie. Działania z ostatnich lat jego 68-letniego panowania uznawane są przez specjalistów za przyczynę niepowodzeń wojennych. 

Od momentu niewyjaśnionej śmierci pierworodnego syn Rudolfa cieszył się niegasnącą popularnością. Uchodził za wiernego małżonka, choć przez ponad 30 lat żył jakby w separacji z małżonką Elżbietą. Nie dostarczył prasie tematów do skandali małżeńskich, choć ta nie obchodziła się z nim z namaszczeniem. Podobno marzył o życiu na uboczu - tym tłumaczyłby się pociąg do polowań i skromne życie w kilku komnatach pałacu Schönbrunn, stojącego wówczas na przedmieściach Wiednia. Zdolny językowo, o wysokiej, wykraczającej często poza etykietę, kulturze osobistej, mógł podobać się poddanym. Jego nie budzące sensacji zachowanie było zapewne pożywką do powstania dworskiej legendy, która emanowała poza środowisko dworskie, przybierając nieraz karykaturalne formy w regionach próbujących emancypować się spod zwierzchnictwa cesarskiego, takich jak Czechy. 
Franciszek Józef miał doceniać przedstawicieli Galicji i Lodomerii we władzy, o czym świadczą kariery Agenora Gołuchowskiego (seniora i juniora), Kazimierza Badeniego. Przedstawiciele Rady Państwa, której przewodniczył, rekrutowali się z kosmopolitycznej arystokracji, co stanowiło pewnego rodzaju kuriozum w nacjonalizujacej się Europie. Solidaryzm społeczny przedstawicieli władzy Austro-Węgier był anachroniczny - stanowy, mimo iż mierzony zasługami i możliwością szybkiego awansu. Arystokraci byli uważani za kosmopolitów, ale kosmopolityzm był stanową wyspą w morzu zdającego egzamin nacjonalizmu. Czy zatem Franciszek Józef był częścią kuriozalnego, anachronicznego, systemu władzy. Uważam, że należy przytaknąć tak postawionej tezie.

poniedziałek, 6 września 2010

Historia jak sen

http://www.tvp.pl/bialystok/reportaz/bialostocka-szkola-reportazu/wideo/snila-mi-sie-hana/894941

"Śniła mi się Hana", reż. Mikołaj Wawrzeniuk, TVP Białystok 1999.
Wzruszająca historia miłości Saszy, prawosławnego mieszkańca sąsiadującej z Narewką wsi, i Hany, Żydówki narewczańskiej, opowiedziana z perspektywy kilkudziesięciu lat.

niedziela, 5 września 2010

W biegu

Piękna sobotnia pogoda, niedaleko Witowa, od strony Długiego Brodu. Z założonymi z tyłu rękami przechodzi przez jezdnię mężczyzna w sile wieku. Nieco pochylony, jakby kontemplował runo leśne. Gdy dobiegałem odwrócił się w moją stronę, chwilę poprzyglądał się i...
- Szybko pan zbiera grzyby - rzekł z wyraźnym uśmiechem sygnalizującym przewagę.
- Z taką szybkością nie uzbiera ich pan dużo - zakończył czymś  w tym stylu wyraźnie usatysfakcjonowany z siebie.
- No, tak - tylko tyle zdołałem w biegu. Uśmiechnąłem się krzywo.

czwartek, 26 sierpnia 2010

„Erynie” Marka Krajewskiego

Akcentem mocniejszym od tytułowych bogini zemsty wydał mi się wątek rodzinnej pamięci, podtrzymywanej przez wydarzenia kryminalne, w efekcie których jeden z członków rodziny zostaje „oderwany” od rodziny.
Styl Marka Krajewskiego jest rozpoznawalny. Po zarysowanej postaci detektywa, zazwyczaj abnegata, niekiedy brutalnego, samotnika i zawsze amatora alkoholu, łaciny i kobiecego ciała. Marek Krajewski celuje również we wprowadzeniach, które czytelnika intrygują pozornym brakiem związku z głównym wątkiem: autor dostarcza postaci i wydarzeń, które tworzą tło dla znaczących wydarzeń. Do cech prozy kryminalnej Marka Krajewskiego trzeba zaliczyć także scenerię miejską, głównie Wrocławia, a tym razem Lwowa, miast przedstawianych w okresie międzywojennym. Oryginalnego kolorytu prozie dodają erudycyjne wątki mitologiczne lub filologiczne.
Wydały mi się nużące i nieco sztuczne usiłowania autora by do każdego opisywanego obiektu dopisać choć jeden epitet. Bieg akcji może i jest bardziej malarski, pełny, lecz pozbawiony codziennej szybkości i towarzyszącemu jej pomijaniu detali, jak porównanie brzasku do różanopalcej jutrzenki, czy dodanie porównania z czym może się kojarzyć chrzęst gniecionego pod butem żwiru. Widzę w tym niepotrzebny popis, manierę, która sprawdza się w podawaniu topografii miejskiej, pisarskim rysowaniu tła architektonicznego, czy społecznego. Bardzo udane są opisy fizjonomii ludzkich, typów patologicznych, ujmujące opisy detali czy to stroju, czy pomieszczenia. Ciekawe są wstawki zachowań osób z półświatka, ich obyczaje. Marek Krajewski celuje w donoszeniu o zachowania z pogranicza ludzkiej perwersji, tak jak dużo miejsca poświęca na opisy ciała ludzkiego w różnych stanach, z niemal medyczną precyzją donosząc o zmianach kolorów, zapachu. Poziom szczegółowości kulminuje tutaj. 
Przez trzy czwarte „Erynie” są przewidywalne dla znawców prozy Marka Krajewskiego. Bez większego trudu można odgadnąć kolejne rozwiązania suspensów. Dopiero końcowy akt powieści zaskakuje. Autor podsuwa kolejną cechę głównego bohatera - podatność na ludzkie słabości takie jak strach i bezsilność. Tytułowe Erynie, boginie zemsty, stają się sojuszniczkami, strażniczkami rodzinnej pamięci. Zgodnie z zasadami konstrukcji powieści tutaj otrzymujemy wyjaśnienia absurdalnie wyglądających na początku faktów. Tutaj widać sens anachronicznego wobec biegu głównej akcji wprowadzenia. I pojawia się wątek terapeutyczny: pojednanie z postacią z przeszłości, staje się kluczem do zrozumienia samego siebie. Po to jest potrzebna retrospekcja.

czwartek, 19 sierpnia 2010

A tak się stało...

- Tak patrzę na pana, bo ja też biegałam. Ale już teraz nie - wypowiedziała nie zatrzymując się ani na chwilę kobieta. Włosy, ciemny blond, miała zawinięte i spięte z tyłu głowy. Nosiła długi wełniany rozpinany sweter. Szła raźno aleją, obok ławki, przy której rozciągałem się po porannej "porcji" biegu.
- Zapraszam do powrotu do biegania - wypaliłem nieprzygotowany. I trochę skrępowany tym czy mam prawo zawiesić stopę o poręcz ławki.
Uśmiechnęła się, chyba.
 - Ale to trzeba wstać o szóstej. Lenię się - dodała. Wie, co mówi, pomyślałem.
- Tak to najpoważniejszy problem - rzuciłem bez przekonania, gdy już odchodziła.

wtorek, 27 lipca 2010

XX Nocny Bieg Powstania Warszawskiego

Sobota, 20.45, ul. Konwiktorska. Wystartowało ponad 4 tyś. uczestników. Mniej więcej po połowie na 5 i 10 km.

Między budynkami zacisznie, powietrze niekiedy "stało". Na Wybrzeżu Gdańskim porywy bocznego wiatru.

Mój prawdziwy debiut: 55:37 brutto i 54:07 netto, w statystyce 1291 miejsce na 10 km. Bez specjalnego wysiłku, choć szybki drugi zbieg ul. Karową sprawił, że po 7 km już nie podniosłem tempa, poza ostatnimi 200 m, choć i tu zryw był nieco przedwczesny.
Zapewne mogłem biec szybciej, lecz bałem się zmęczenia. Dzięki takiemu unikowi wbiegłem na metę bez grymasu zmęczenia.

czwartek, 15 lipca 2010

"Statek błaznów" w Wierszalinie

Wspaniały, poruszający spektakl! Bardzo sugestywna gra aktorów, znakomicie współgrająca scenografia i efekty.
Poczułem się potraktowany poważnie przez autorów scenariusza i aktorów sztuki.

Rzecz dotyczy podróży grupy ludzi do mitycznej krainy szczęśliwości. Wojaż jest okazją do odwiedzenia (poznania) ludzkich przywar: chciwości, próżności czy, chyba najważniejszej dla autora wymagającej ofiar, krwiożerczości - wszystkie w kontekście z epoki.

Jest to okazja do refleksji nad godnością ludzką i tradycyjnym postrzeganiem relacji między Stwórcą a jego dziełem. Po raz kolejny paradygmat o podobieństwie (Rdz 1,26) budzi niepokój Adama i Ewy.

Scenariusz "Statka błaznów" powstał na podstawie XV-wiecznej sztuki niemieckiej Sebastiana Brandta, będącej satyrą na ówczesne stosunki społeczne.

Gorąco polecam!!!

poniedziałek, 12 lipca 2010

Houellebecq o cywilizacji przyjemności

Książka informacyjna, z misją i... wypada nie dodawać innych epitetów, szczególnie obyczajowych, które padają w zdawkowych 
wymianach opinii w kwestii czytać czy nie czytać.
Polska komentatorka podsumowuje treść książki stwierdzeniem, że jest to obraz zachodnioeuropejskiej cywilizacji przyjemności. Adam Szostkiewicz zwraca uwagę na aspekt etyczny, zawierając go w pytaniu o granice ludzkich działań w ramach przysługującej człowiekowi wolności. Gdzie indziej wymiar cywilizacyjny ustępuje odwołaniu do odbioru indywidualnego - tam praca Houellebecqa jest szokowaniem wrażliwości czytelnika, jest też działaniem moralizującym przez odwołanie się do negatywnych obrazów.
Jest to nie tylko obraz, ile diagnoza. Francuzka Valérie, dobrze opłacany pracownik sieci biur podróży, a prywatnie partnerka głównego bohatera - 40-letniego zblazowanego urzędnika w departamencie kultury, wygłasza znaczący sąd o ludziach Europy zachodniej: „To nie ja jestem dziwna, ale otaczający mnie świat. Czy na prawdę masz ochotę kupić sobie kabriolet ferrari? Weekendowy dom w Deauville, który i tak zostanie okradziony? Czy chcesz pracować 90 godzin tygodniowo do 60-tki? Połowę pensji przeznaczać na podatki, by sfinansować operacje wojskowe w Kosowie albo jakieś plany ratowania slumsów?”(s. 325-326) Autor podkreśla ukierunkowanie na konsumowanie dóbr materialnych, innymi słowy brak celu życiowego tych, którzy bogacą się. Dodajmy, że Houellebecq każe nam patrzeć oczami pracownika sektora turystycznego i turysty zachodnioeuropejskiego. Przed oczami czytelnika autor prezentuje wybory turystów - ludzi, którzy decydują na co wydać zarobione pieniądze. 
Wkładając w usta francuskiego 40-latka opinie przekonuje, że jedyną siłą napędzającą biura podróży jest seks-turystyka. Uzasadnieniem powodzenia azjatyckich wojaży jest kryzys relacji damsko-męskich. W zapracowanej i wyalienowanej Europie żadna płeć nie jest zdolna zaspokoić własnych nieredukowalnych potrzeb ciała. Wyjazdy do Tajlandii nie są godne potępienia, one pełnią funkcję wentyla bezpieczeństwa dla obydwu płci. 
Korzystanie z dobrodziejstw tzw. tajlandzkiego „stanu natury” nie jest rozwiązaniem problemu, poprzez uzupełnienie się : Europejczyków potrzebujących bliskości i ciepła i ubogich Tajlandczyków otrzymujących w zamian wsparcie finansowe. Trzecim komponentem są radykałowie, którzy nie tyle nie widzą problemu seksualności Europejczyków, ile ich obecność traktują jako formę ekspansji i zła moralnego. W ataku terrorystycznym ginie Valérie, wraz z nią dziesiątki turystów i Tajlandczyków. Jej partner, Michel, pozostaje sam przeżywając zdruzgotane plany wspólnego zamieszkania.  Trauma każe mu wrócić do Tajlandii i umrzeć tam tak, jak powinien umrzeć przedstawiciel kultury skazanej na wymarcie: na hotelowym łóżku, w osamotnieniu, ale i w przekonaniu słuszności czynu i zgodnie z mottem: „Wszystko może nas spotkać w życiu, przede wszystkim zaś nic”.
Opis życia seksualnego jest zatem ważnym elementem narracji w „Platformie” Houellebecqa. Nie powinien szokować, a jeśli tak się dzieje, to może być to tylko objaw postawy purytańskiej, pewnego wycofania obyczajowego, zdiagnozowanego przez Michela Foucaulta jako cecha kultury europejskiej od XIX wieku. W tym kontekście zwraca uwagę użyte słownictwo opisujące miejsca związane z organami płciowymi i czynnościami wykonywanymi w czasie aktu. Tłumacz musiał dokonać odpowiednich wyborów, a wydaje się, że było to zadanie trudne ponieważ zakładam, że bieżący zasób terminologii jest różny dla obydwu języków. Brandzlować, pakować kutasa do cipki, opróżniać jądra, członek, cipka, poznać narządy płciowe, pieścić pośladki, piersi, stanął mi, posługiwać się cipką, trzepać konia, łechtaczka, żołądź, kutas wbija się, wkładać kutasa, pochwa, wziąć penis, wejść w nią, objąć jaja, wzgórek łonowy, orgazm, wytrysk, położyć twarz na jej seksie, zaciskać brzegi pochwy na [męskim] seksie, łechtaczka, wysunąć się z niej, lizać go, wytrysnąć do niej - wydają się odnosić do różnych rejestrów i pochodzić z różnych zasobów. Mamy porównania - najbardziej obrazowe - jak opisu ruchu fizycznego czy podobieństwo do innych przedmiotów poruszających się. Można dopatrzeć się związków z medycyną, czyli terminologii naukowej, technicznej. Przykuwają uwagę słowa brandzlować i seks - to ostatnie jako określenie męskiego i żeńskiego narządu płciowego. Pierwsze wydaje się pochodzić z rejestru potocznego, powstałego przez porównanie i podobieństwo - sugeruje być może ruch frędzla, ruchomej końcówki. Seks jest kalką z języka francuskiego, bardzo rzadką w języku polskim, w języku francuskim odnotowywaną od XIII wieku, lecz sporadycznie przed XIX wiekiem. W efekcie podział na słownictwo fachowe i potoczne mówi nam o pewnej niekonsekwencji, a na pewno o przynajmniej dwóch wzorcach, jednym bardziej emocjonalnym, drugim zupełnie pozbawionym emocji, a obydwu w pewnym stopniu stabuizowanych, o czym świadczy choćby powód popularności książki - tekst z tzw. scenami. 
Wszystko może nas spotkać w życiu, przede wszystkim zaś nic” - świadczy o diagnozie nieodwracalnego upadku świata Europy Zachodniej. Czy diagnoza ma być terapią wstrząsową dla czytelnika? Optymiści napisaliby, że i owszem, pesymiści, że to tylko opis stanu rzeczy. Wypada jednak zwrócić uwagę na jednostkowy charakter odniesienia opisu. W innych rejonach Europy taka diagnoza zapewne nie powstałaby, apokaliptyczny ton miałby zapewne inne podłoże, np. wynik wyborów prezydenckich, albo w ogóle nie powstałby, zwłaszcza wśród tych, którzy uważają, że silna władza jest w stanie zagwarantować pokój. 

Rosyjskie dary, czyli "Pandrioszka"

Krystyna Kurczab-Redlich opublikowała serię przenikliwych reportaży, opisujących życie Rosjan w Moskwie lat 90. i Czeczenów w czasie tlącego się konfliktu z państwem rosyjskim. Wszystkie opinie są udokumentowane własnymi obserwacjami lub danymi zebranymi przez agendy organizacji broniących praw człowieka. 
Jaką Rosję widzi reporterka? Widzi ludzi życzliwych, gościnnych, ale w swej postawie zdystansowanych do osiągnięć kultury zachodu. Obserwuje wykształcone sprzątaczki i mamki, penetruje tłumy podążające do dziesiątek teatrów moskiewskich. Ów tłum jest przekonany o wyjątkowości Rosji - zna zasady demokracji, ale wie, że zdies po drugomu. Magiczne zdies po drugomu jest kluczem do zrozumienia mentalności rosyjskiej definiowanej w relacji obywatela z państwem. Krystyna Kurczab-Redlich przedstawia szereg scenek dowodzących wszechwładzy państwa i poddaństwa obywateli. Jako obcokrajowiec widzi więcej niż zwykły Rosjanin. Odnotowuje absurdy życia codziennego i niedogodności jakie zwykł znosić obywatel w kontakcie z władzą, np. poniżanie, czy strukturalny brak toalet dla petentów w urzędach, ciągłe kontrole, np. na dworcach przy zakupie biletów do podróży za granicę, przy wymianie dolarów. W codziennych czynnościach Rosjanin jest obarczony dziedziczną bezradnością, zniechęceniem do sfery publicznej, tam gdzie nie ma kontroli państwa stosuje bierny opór. Stąd dystans do kultury zachodniej. 
Władza państwowa jest wszechmocna, niepodważalna. Dba, aby obywatele żyli w ciągłym zagrożeniu, zależy jej na udowodnieniu, że jednostka nie jest w stanie sama funkcjonować. Bezpieczeństwo równa się posłuszeństwu, a to oznacza składanie codziennej daniny z własnych praw. Jako obserwator przestrzegania praw człowieka Krystyna Kurczab-Redlich zwraca uwagę na sposób traktowania podejrzanych o przestępstwo i więźniów. Nieprzestrzeganie konstytucji, tortury jako metoda uzyskiwania przyznania się do winy są nagminne. Świadomość ich stosowania i nierespektowania prawa kardynalnego budzi strach. O to przecież chodzi, no bo przecież zdies po drugomu.
Jaką Czeczenię widzi reporterka? Pozostawioną samą sobie, zniszczoną, wymordowaną. Postrzega Czeczenów jako dbających o higienę i czystość, co w czasie wojny jest niemal niemożliwe do osiągnięcia. Dbających o pamięć jednostki, w przeciwieństwie do okupacyjnych wojsk rosyjskich traktujących żołnierza jako mięso armatnie, a zwłoki zmarłych jako problem i przedmiot. Widzi społeczeństwo czeczeńskie zhierarchizowane, w którym kobieta ma niewielkie prawa, bo jak nazwać obyczaj, który mówi, że kobieta nie może usiąść w obecności mężczyzny, że jako żona musi zwracać się do krewnych mężna per pan i być mu poddana. 
Krystyna Kurczab-Redlich widzi konflikt rosyjsko-czeczeński jako niekończące się łamanie praw człowieka i praw międzynarodowych przez Rosjan. Opisuje liczne prowokacje mające na celu usprawiedliwienie działań wojennych, poróżnienie Czeczeńców w oczach Rosjan, przedstawienie ich jako terrorystów, wspieranych przez sojuszników muzułmańskich. Widzi hipokryzję władz świata zachodniego nie stawiających na równi ludobójstwa serbskiego i rosyjskiego. Zwraca wreszcie uwagę na okrutne traktowanie porwanych Czeczeńców przez wojska rosyjskie: porywanych na wymianę, dla okupu. Przytacza za raportami organizacji obrony praw człowieka okropne opisy traktowania zatrzymanych. 
„Pandrioszka” jest drugą po relacji z podróży do Rosji Antoniego Słonimskiego książką, która bezstronnie pokazuje codzienność mieszkańców Rosji i ich relacje z władzą. Niewątpliwie należy ją uznać za lekturę kanoniczną. 

piątek, 2 lipca 2010

O co biega Haruki Murakamiemu...

Spotkanie z pisarzem, który biega i pisze... dzięki bieganiu. 
Uznałem, że książka jest przegadana. Miałem wrażenie, że zostałem zaproszony na kawę z człowiekiem, który musi się wygadać. Byłem tym, który nie o wszystkim chce słuchać.
Spodziewałem się więcej informacji technicznych na temat biegania, a przynajmniej romantycznej opowieści o pokonywaniu samego siebie, czego miarą miałoby być stopniowe poprawianie rekordów. Naiwność debiutanta. 
Wypada pokornie przystać na banał, że Murakami pisze o swoim życiu. Bieganie to metafora podróży w czasie. Pokazuje, że życie biegacza, albo to zapisywane z pozycji biegacza, jest ciekawe. Nie tylko dlatego, że pozwala na poznawanie świata w czasie startów, i ludzi, niezwykle przychylnie nastawionych do biegaczt. Bieganie nadaje życiu rytm. W książce Murakamiego dopatruję się zatem pochwały rytmizacji życia, powtarzalności, której szczytem było zwracanie uwagi na  znajomych nieznajomych, widywanych zawsze o tej samej porze w tym samym miejscu. Rytm biegacza to swoista medytacja: daje zdrowie i przygotowuje do długotrwałego wysiłku, także intelektualnego.
Bieganie to dialog z własnym organizmem. O szczegółach tej, nieco dziwnej, relacji dowiedziałem się niedawno - w rozmowie z 70-latkami na starcie biegu. Z perspektywy biegacza organizm jest widziany ambiwalentnie. Z jednej strony jako oszukujący strachem leniuszek, z drugiej jako ktoś dysponujący zaskakującymi możliwościami, kogo należy przysposobić do wykonywania trudnych zadań. Nagrodą ma być zdziwienie, że jednak to możliwe. Murakami patrzy na ciało biegacza z perspektywy longue duree - 23 lat, by pokazać jak uczył się pokory przyjmowania darów starzenia się. Należy optymistycznie powiedzieć, że biegacz starzeje się inaczej, wolniej, może bardziej świadomie. 
Dlatego książka Murakamiego jest przewodnikiem. Nie czytając innych zaryzykowałbym hipotezę, że to jest to co stanowi o sukcesie jego pisarstwa. Może warto zweryfikować hipotezę?