środa, 19 grudnia 2007

Krakowskie Przedmieście - jakby ze "Złego" Tyrmanda




Kiedy patrzyłem na zdjęcia Krakowskiego Przedmieścia przywołałem z pamięci opisy Warszawy jakie pozostawił Leopold Tyrmand w "Złym". Dziury, źwir, tłuczeń, gdzieniegdzie błoto - a wszystko to w wielkomiejkiej atmosferze stolicy. Już niedługo taki obraz będzie mógł towarzyszyć wyobrażeniom wydobwanym z pamięci. Praca wre a szary i jasnoburaczkowy kolor grubych płyt chodnikowych przykrywa nierówności wykopów.

Prawie z dachu: jeszcze jeden punkt widzenia na starówkę






Tym razem kilka fotek z innego pokoju na warszawskiej starówce.

czwartek, 22 listopada 2007

Władza nad małżeństwem: role rycerza, kobiety i księdza


Książkę George'a Duby Rycerz, małżenstwo i ksiądz. Małżeństwo w feudalnej Francji (przekł. Hanna Geremek, PIW, 1986) można uznać za przykład historiograficznej klasyki dotyczącej problematyki społecznej. I może dlatego warto o niej kilka słów napisać streszczając oceny francuskiego mediewisty.

George Duby (zm. 1996) jest uznanym historykiem średniowiecza, jednym z pierwszych tak odważnie podejmujących problematykę społeczną, uwzględniając zainteresowania i osiągnięcia innych nauk społecznych - socjologii i antropologii. 
W 1974 roku Duby poprowadził seminarium dotyczące zagadnienia pokrewieństwa zapraszając do udziału w nim socjologów i antropologów, np. Marca Auge'a, Maurice'a Godeliera, Jacka Goody'ego, aby wymienić tylko kilku. Inspirował innych, ale i sam napisał wiele prac. Treść wielu z nich można uznać za ważny punkt zwrotny w zainteresowaniach francuskich mediewistów. 

Rycerz, kobieta i ksiądz... została opublikowana w 1981 roku. Tytułem praca nawiązuje do nieznanej w przekładzie polskiemu czytelnikowi książki Trois ordres ou l'imaginaire du féodalisme (Gallimard, 1978) będącej badawczym rezultatem uznania dla dumezilowskiego modelu trójfunkcjonalności społecznej. Rycerz, kobieta i ksiądz to zarazem główni aktorzy pracy: na temat relacji między przedstawicielami tych grup społecznych autor stawia szereg pytań. 
Podstawą kwestią badawczą jest dla George'a Duby'ego małżeństwo, czyli rytuał połączenia przysięgą dwojga ludzi, reprezentujących dwa związki rodowe. Znaczenie społeczne małżenstwa i zmiany w rytuale są obiektem bacznej obserwacji autora na przestrzeni XI i XII stulecia. Grupą badaną są władcy francuscy i arystokracja. Źródła są różne: jest nim penitencjariusz Burcharda z Wormacji (XI wiek), biografia Guiberta z Nogent (pocz. XII wieku), zbiór prawa kanonicznego Iwo z Chartres (II poł. XI wieku), żywoty świętych,  czy zachowane w okolicach Cluny dzieła sławiące przeszłość lokalnych rodów rycersko-arystokratycznych (XII wiek).
Ramy społeczne książki, zakreślone w tytule, są jednym z możliwych sposobów opisania efektów pracy George'a Duby. 
  1. Rycerz. Ten przedstawiciel świata ludzi świeckich znajduje się w sieci powiązań o różnym natężeniu. (1) Wymienić należy zależność rodową istotną z punktu widzenia celów matrymonialnych. Najstarszy syn był objęty bowiem prawem primogenitury, co oznaczało, że miał obowiązek realizować plan biologicznego i materialnego rozwoju rodu. Duże znaczenie pierworództwa obowiązywało do XIII wieku, kiedy upowszechnienie gospodarki pieniężnej zmieniło charakter dóbr dziedzicznych. Upłynniając je głowa rodu mogła dokonać rozdrobnienia mienia, i np. płacić części potomków rentę feudalną, tzw. lenno sakiewkowe. Ciężar odpowiedzialnosci wobec przyszości rodziny był niewątpliwie nieraz trudny do udźwignięcia, zwłaszcza w połączeniu z wymogami ideologii chrześcijanskiej promującej nierozerwalność małżeństwa, czy też proponującej więź bez stosunków seksualnych. Jednym ze sposobów na poradzenie sobie z nakazami była promocja obyczaju miłości dworskiej. Koncepcja miłości dworskiej znalazła sobie miejsce w opisach osi życia rycerza, jako poprzedzający związek małżeński etap, który sankcjonował porywy ciała, jakimi były przygodne kontakty seksualne. Dodajmy, że seks bez konsekwencji w postaci potomstwa był akceptowany także w ramach więzi rodowej, a skutki złamania tabu kazirodztwa tam nie obowiązywały. (2) Pozostali synowie stwarzali potencjalną groźbę rozdrobnienia włości rodowych, dlatego przeznaczano ich do zawodu duchownego lub pozwalano na swobodny wybór zajęcia. Śledzenie kwestii matrymonialnej pokazuje, że dla młodszych potomków płci męskiej szukano również ofert ożenku: albo z wyżej stojącą w hierarchii wdową, lub, jak to się częściej działo w XII wieku, z córką jednego z wasali, by w ten sposób móc zacieśnić wiezi lenne. (3) Warty odnotowania jest także ogólny ton tekstów źródłowych, pokazujących jaki był stosunek mężczyzn do kobiet. Mężczyzna ujawnia w nich swoją siłę przez role, jakie nadaje obydwojgu związek małżeński. Mężczyzna jest panem żony. Powinien o nią dbać, lecz jeśli kobieta nie da mu męskiego potomka ma prawo ją oddalić i zawrzeć nowy związek. Wpływ Kościoła na cechy małżeństwa utrwalił więzi z żoną, lecz nie zmienił relacji zależności panujcych między nimi.
  2. Kobieta. W hierarchii obejmującej trzy tytułowe grupy znajdowała się najniżej. Obserwacja więzi małżeńskich pokazuje zdaniem George'a Duby'ego, że żonę można potraktować levi-straussowsko jako (1) przedmiot wymiany. Jest to cenny obiekt wymiany ponieważ, (2) jej brzuch stanowi miejsce gdzie miesza się krew i przychodzi na świat przyszły rycerz. Żona poddana jest nie tylko woli męża. (3) W ideologii Kościoła chrześcijańskiego jest nie tylko ceniona jako matka, na wzór Matki Boskiej, ale też, jako starotestamentowa Ewa, jest uznawana za kusicielkę. Uosabia istotę kruchą - bo poddała się woli szatana, ale i podstępną. Dzieki posiadaniu wrodzonego i trudnego do opanowania żaru i ze względu na niestałość ducha potrafi, jak czynił to szatan w raju, kusić i uwodzić mężczyzn. Kościół miejsce kobiety widział w roli płodnej matki, dbającej o wychowanie w duchu chrześcijańskim. Inaczej miejscem życia samotnej kobiety mógł być klasztor, formą intensywna modlitwa, a głównym zadaniem działalność dobroczynna. Georges Duby pisze jednak w ostatnich zdaniach, że o kobietach średniowiecza tak na prawdę nie dowiedzieliśmy się niczego. Trudno nie przyznać mu racji.
  3. Ksiądz. (1) Do momentu upowszechnienia zasady celibatu księży mógł być także synem kapłana. Zazwyczaj jednak był którymś z kolei synem z rodziny rycerskiej. (2) Przede wszystkim był reprezentantem Kościoła i jako taki był funkcjonariuszem, którego działania społeczne uzasadniane były ideologią instytucji. Pełnił rolę pośrednika między światem boskim i ludzkim. Jej wyjątkowość dawała mu prawo do uzurpowania obecności w życiu społecznym i wpływu na jego kształt. Instytucja małżeństwa, którą bada Georges Duby, dobrze to pokazuje. Świecki duchowny jest najpierw świadkiem, pośrednikiem, a potem celebrującym rytuał małżeństwa w sakralnej przestrzeni kościoła. Małżeństwo w obecności kapłana staje się elementem sacrum: sakramentem, który proponowano pojmować jako znak, symbol duchowej więzi, a potem jako akt łaski bożej. Bez udziału kapłana przysięga małżeńska nie miała wartości. Mogła zostać podważona i na groźbę takiej oceny królowie i arystokracja francuska XIII wieku była wrażliwa.
Koncepcja opisu treści książki, jaką zaproponowałem powyżej, ma jeden ważny mankament. Zmienia akcenty. O wiele ważniejszy jest bowiem podtytuł książki eksponujący małżeństwo, jako instytucję życia społecznego. Za jego pośrednictwem można powiedzieć o tym kim byli rycerz, kobieta i ksiądz - uczestnicy ceremonii małżeńskiej. Dzięki obserwacji małżeństwa widać więzi jakie spajają grupę i budują w niej napięcie. Choć nie jest to pełny obraz to dla opisania życia wspólnotowego rytuał małżeństwa jest bez wątpienia wiele znaczący. Jeśli jednak uznamy, że bardziej znaczące niż role grup społecznych są instytucje życia społecznego, to należałoby być może więcej uwagi poświęcić zmianom jakim podlegało małżeństwo w odniesieniu do kwestii ideologicznych, które rozgrywały wymienione grupy społeczne w łonie tej instytucji. Tutaj G. Duby jest zwolennikiem modelu społeczeństwa podkreślającego znaczenie solidarności i spójności grupowej. Dla ich istnienia dwa typy małżeństwa - świecki i kościelny - w XIII wieku zostały połączone w jednym rytuale. Żaden z nich nie odniósł zwycięstwa, pisze autor. 
Opisując grupy społeczne zdawałem relacje z podstawowych zmian, jakie małżeństwo wymuszało na jednostce. I takie uzasadnienie dla wyeksponowania trzech bohaterów książki G. Duby można podsunąć i uznać za dostateczne.

czwartek, 8 listopada 2007

Il tristo Italiano

Znów spóźniłem się na autobus do Suchowoli, w związku z czym stanęła przede mna perspektywa noclegu w jakimś miejscu. Wybrałem nielubiany, lecz dający refugium od rodzinno-przyjacielskiego zgiełku hotelik. Jednym z powodów nielubienia była konieczność dzielenia pokoju w sytuacji, gdy już ktoś zajął jedno z dwóch miejsc. Ostatnio, jakiś rok temu, pokój dzieliłem z kierowcą, komiwojażerem. Wczoraj było inaczej.
Pani z recepcji dała mi do zrozumienia, że za 40 zł będę dzielił pokój z obcokrajowcem. Z Włochem. Ucieszyłem się najpierw, bo w końcu miałbym native-speakera na cały wieczór. I miałem.
Miał na imię Rafaello. Miał 40 lat.Przyjechał z Neapolu, gdzie był piekarzem. Do dziewczyny. Szczególy były smutne. Wyjeżdżał. A ponieważ spóźnił się na autobus, wynajął miejsce w hoteliku, by poczekać na następny.
Był smutny. Drzemał kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy. Przywitałem się i... dalej zabrakło mi słów. Niestety Rafaello nie mówił w żadnym innym jezyku. Kiedy zacząłem okazywać wysilek chęci zrozumienia Włoch ożywił się. Zaczął mówić, wyjaśniać mi niestrudzenie swoją sytuację. Rozumiałem co nieco, próbowałem zadawać pytania, lecz niewiele wychodziło z moich ust. Próbowałem po francusku, po angielsku, ale nie dawało żadnego rezultatu.
Zorientowałem się, że moje osłuchanie włoskiego nie przekłada się na mówienie. Nie potrafiłem przypomnieć włoskich słów. Zatem jestem wzrokowcem.
Rafaello był zniechęcony do otoczenia, mówił o polskiej dziewczynie, ktora została sama, a nie wiem czy z własnego wyboru, czy zniechęcona przez rodziców. Porozmawialiśmy chwilę o muzyce. Przed snem dałem mu swoją wizytowkę, on napisał mi swój numer telefonu.

Jaki rezultat doświadczenia? Dotychczasowe osłuchiwanie nie przynosiło oczekiwanych rezultatów. Mimo to cel komunikacyjny zrealiowałem w części, choć pytań miałem więcej.
Nie mogę tworzyć uogólnień na temat Włochów. Rafaello był bowiem szczególnym gościem. Nie lubił futbolu, był bokserem, a przede wszystkim był smutny.
- Una notta per me - zagadnął budząc się. - Arrivederci e Buon viaggio - powiedziałem rozstając się.

niedziela, 21 października 2007

“Katyń”: od martyrologii do pragmatyzmu


Byłem nastawiony negatywnie do filmu. Czy uzasadnione było moje uprzedzenie?
Tak, ponieważ zobaczyłem posągowe, jednoznaczne charakterologicznie postacie, za wyjątkiem tragicznej roli kapitana, którą grał Chyra. Role Żmijewskiego, Englerta, Małaszyńskiego były marmurowo poważne, zarazem proste a programowo smutne, w efekcie nieciekawe.
Śmierć - tutaj pokazana jako łamiący wszelkie prawa humanitarne mord, choć jest przeżyciem traumatycznym, wpisuje się w ciąg innych podobnych znanych opinii publicznej wydarzeń: zbrodnie z obozów koncentracyjnych, ludobójstwo Pol-Potha, skutki stosowania broni chemicznej na Kurdach, żeby przypomnieć kilka z tak wielu. Oczywiście nie można śmierci zbanalizować, za każdym razem wywołuje ona długotrwałą traumę. Lecz ten fakt nie może przesłonić kolejnego. Trzeba znaleźć formułę na pamięć o niej. Jedną z nich proponuje autor filmu, Andrzej Wajda.
Na pierwszym miejscu jest u niego walka o możliwość publicznego nazwania wydarzeń katyńskich zbrodnią. Prawo jest okupowane kolejnymi, osobistymi tragediami. Mamy więc podwójną zbrodnię. Plus relacja o niej kilkadziesiąt lat później. W sumie przeżywamy potrzykroć fakt, że ekspiacja nie miała miejsca. Czy tego potrzebuje polski widz?
Dziś sytuacja zmieniła się, przynajmniej dla nowych pokoleń. Dla nich Katyń może być jednym z wielu przykładów ludobójstw, jakich sami nie widzieli.
A te starsze? Trzeba powtórzyć, że pamięć o zbrodni katyńskiej nie jest tematem tabu. Można o niej mówić, przeżywać. Lecz powrót i przeżywanie traumy nie może być jednak ostatnim etapem, choć jest zapewne najdłuższym. Przykładem korzystania z długotrwałego przeżywania jest produkcja Wajdy. W ostatniej scenie widzimy jak spychacz zasypuje ciała zastrzelonych oficerów w zbiorowym grobie, jakby to była metafora przyszłej niepamięci, którą należy odkopać. Wygląda na to, że znaczna część społeczenstwa, albo nie przeżyła traumy katyńskiej, albo jest tak, że za prośrednictwem mediów każe się ją jej przeżywać. Takie przesłanie być może odpowiada powszechnym nastrojom, lecz nie zawiera niezbędnego elementu dydaktycznego. W filmie brakuje kolejnego etapu w przeżywaniu traumy.
Jeśli powiedziałem na wstępie, że obejrzenie filmu Wajdy potwierdziło prasowe sądy, jakie przeczytałem po premierze, to dodam, że są w nim próby oddania rozterek i naszkicowania złożoności postaw ludzkich wychodzące poza główny martyrologiczny ton. Mam na myśli rolę oficera odegraną przez Andrzeja Chyrę oraz postać oficera radzieckiego. Kapitanowi wojska polskiego udaje się przeżyć obóz odosobnienia. Dowiadujemy się, że zostaje żołnierzem armii ludowej. Mówi, że spóźnił sie do oddziałów Andersa. Żyje, obserwuje otaczającą go rzeczywistość w przekonaniu, że trzeba dalej żyć. Z jaką pamięcią? Idzie do rodziny zamordowanego w Katyniu przyjaciela by poinformować ją o tragedii i... zderza się z mocnym przekonaniem w szczęśliwy powrót męża, ojca, syna. Podejmuje decyzję i przekazuje smutną prawdę. Jak się okazuję w nieodpowiednim momencie. Rodzina żyje złudzeniem, za zbudowanym murem, murem niedoprzebycia. I cóż się dzieje? W zamian za wiedzę zostaje obarczony winą. A przecież jego pamięć nie wygląda na pogodzoną z treścią propagandy radzieckiej. Zdaje sobie sprawę ze stawki o jaką toczą walkę ofiary i oprawcy. Jego pamięć odzwierciedla raczej pragmatyzm, w którym chęć przeżywania tragedii zostaje przesunięta na drugi plan przez dążenie do uchronienia ofiar zablokowania pamięci o zbrodniach Katynia. Uchronienia od złożenia kolejnych ofiar. Ofiary dla ofiar, ofiary z ofiar. Widzimy to w scenie pokazującej jak odprowadza rozzłoszczoną bezsilnością żonę jednego z zamordowanych oficerów od kabiny samochodu, w którym siedzą żołnierze obsługujący aparat wyświetlający propagandowe kłamstwo o mordzie katyńskim. Sądzę, że można pokusić się o tezę, że późniejsze samobójstwo pułkownika jest skutkiem obarczenia go winą za próbę odsunięcia przeżywania zbrodni. Zrozpaczona rodzina daje oficerowi do zrozumienia, że uniknął niezasłużenie śmierci w Katyniu. A ponadto jest żołnierzem armii komunistycznego reżymu. Dwie winy wywołują wspomnienia, napięcie i poczucie winy, którego końcowym efektem jest strzał w potylicę. Bo czy można przeżyć Katyń? Niewątpliwie ciekawa rola.
Druga filmowa postać nie ma w sobie tyle dramatyzmu. Stoi w opozycji do jednoznacznego obrazu żołnierzy radzieckich: brutalnych, posłusznych nieludzkim zwierzchnikom, niecywilizowanych. Ten oficer próbuje pomóc żonie jednego z polskich żołnierzy proponując jej małżeństwo w momencie, gdy sam jest wysyłany na front finlandzki. Jako żona oficera Armii Czerwonej będzie miała możliwość korzystać z przywilejów i wyjechać do kraju. Polka odmawia. Rosjanin tłumaczy jej korzyści i jednocześnie informuje o swoim przeczuciu: jego zdaniem nie wróci już do domu. Nie przekonuje jej. W kolejnej scenie ratuje kobietę z dzieckiem przed patrolem.
Dwie postacie nie zmieniają ogólnej martyrologicznej wymowy filmu. Wypada poczekać na kolejną produkcję. Ile czasu będziemy jeszcze przeżywać tę traumę zamknięci na innych?

środa, 17 października 2007

O nowe podejście do pisania historii


W artykule prasowym Piotra Osęki opisującym kontekst polityczny wystawy bilboardowej “twarzy bespieki” znalazło się odniesienie do tekstu Błażeja Brzostka i Marcina Zaremby “Polska 1956-1976: w poszukiwaniu paradygmatu”. W artykule dwaj warszawscy historycy krytycznie podsumowują pokaźną część dorobku polskiej historiografii okresu komunistycznego państwa polskiego oraz proponują nowe tematy. Jednostronny ton prac badawczych, szczególnie w wykonaniu pracowników IPNu domagał się głosu specjalistów. Nie tylko jednak krytycznego, lecz konstruktywnego. Jakie są główne tezy krytyki i jakie postulaty badawcze?
Cytując deklarację Krystyny Kersten - “historyk nie oskarża, nie broni, nie feruje wyroków [...] jego zadaniem jest rzetelne przedstawienie dokumentów w sprawie” - warszawscy historycy uwypuklają stronniczość w opisie zjawisk historycznych. Jednym z jej przejawów jest choćby koncentrowanie się na stosunku społeczeństwa do wydarzeń politycznych. Lecz uzasadnienie dla tego zarzutu jest ma znacznie ważniejsze podstawy. Chodzi przede wszystkim o słabość konceptualną opisu, w którym dominują trzy wzorce: (1) “od konfliktu do konfliktu”, (2) “socjalistyczne państwo, buntowniczy naród” i (3) nadrzędna wobec wymienionych koncepcja państwa totalitarnego.
Zdemaskowanie, rozliczenie, podchodzenie do tematu z obrzydzeniem, wreszcie widoczny brak równowagi w podejmowaniu tematów - takie oceny zostały postawione opisom reżymu komunistycznego. Zdaniem autorów wynika to z utrwalonego podziału na badania polityczne, społeczne, czy hierarchizującego nazywania tematów “męskimi” czy “kobiecymi”. Niechęć i obrzydzenie są pochodną założenia, że władza komunistyczna jest “obca”, bo narzucona narodowi polskiemu z zewnątrz. Taka ocena jest, zdaniem Brzostka i Zaremby, o tyle nietrafna, że nie uwzględnia ważnych cech tej formacji, tj. wzorców zachowań i konceptualizacji świata właściwych polskim chłopom. Dochodzi to tego koniunkturalność w doborze tematów przez historyków: atrakcyjne są proste i łatwe definicje, zwłaszcza te poparte popularnością medialną, eksponowaną w wydarzeniach związanych z funkcjonowaniem pamięci państwowej, promującej jej model bohaterski.
Opozycja “socjalistyczne państwo-buntowniczy naród” dobrze podsumowuje heroicznopropaństwowe tendencje w opisie historiograficznym. Jeśli dodamy do tego anachroniczność konceptu państwa totalitarnego, który służy osobistym deklaracjom badaczy - tych ktorzy mieliby stać wobec rzekomo jedyej możliwej alternatywy - to rysuje się obraz ubogiego, jakby niedojrzałego, opisu najbliższego okresu historii.
Nie oznacza to, że brakuje prac o szerszych, socjologicznych horyzontach. Wiążą się one głównie z historią społeczną. Autorzy artykułu wyznaczają szereg pojęć, obszarów badawczych, które domagają się opracowania tak, by stało się możliwe zaprezentowanie nie tylko historii społecznej całego okresu komunistycznego, lecz przeformułowanie krytykowanych upraszczających paradygmatów historii politycznej. Stąd ważne jest skonfrontowanie tzw. “małej stabilizacji” z “małą destabilizacją”, określenie na czym polega biała legenda lat 60; co kryje się w określeniu “bigosowy socjalizm”, opisanie form polskiej modernizacji i wpływu na nią zmian pokoleniowych, wzrostu znaczenia inteligencji technicznej w latach 70. Ma to poprowadzić do wniosków o syntetycznym charakterze, polemicznych z dotychczasowymi ustaleniami, a mianowicie o wpływie innych niż decydenci grup społecznych na aparat władzy i przede wszystkim ma pozwolić na dokładniejsze opisanie postaw społecznych wobec władzy politycznej.
Na koniec wypada postawić pytanie. Czy wobec zaprezentowanego krytycznego stosunku do znaczącej części dorobku historiograficznego mamy do czynienia z programem nowej, jednolitej grupy badawczej? Czy też chodzi o bardziej doraźny cel - o przeciwstawienie się instytucjonalizacji i proponowania rozliczeniowego przeżywania pamięci. Nie roztrzygając tak sformułowanych kwestii wypada uznać, że jest to cenny krok naprzód.

sobota, 13 października 2007

Hegemonie prowadź!


Kiedy oceniamy negatywny stosunek obecnych władz i części obywateli państwa polskiego do Unii Europejskej, czy jej poszczególnych członków, zastanawia jednolity, trwały i nie budzący cienia wątpliwości model relacji my-oni: my - jesteśmy obiektem nieuczciwej polityki; oni - chcą nas podporządkować własnym celom.
Jak pisze w artykule “Rzeczpospolita postkolonialna” opublikowanym w “Gazecie Wyborczej” Magdalena Nowicka, znaczenie podporządkowania i zależności są usuwane z publicznej pamięci. Jedną z płaszczyzn, które to pokazują, są podręczniki do nauczania historii. Bowiem choć okupowany przez zaborców ciągle promowany jest naród polski jako ten, który nigdy nie poddał się. Lodyn czy Paryż nie uważamy za kulturowe metropolie, lecz za miejsca przymusowego azylu, politycznego czy ekonomicznego. A my - dodajmy współbrzmiącym tonem - zawsze przecież byliśmy w Europie. Jej ramy sami wyznaczamy nieczuli na znaczenie ram europejskości definiowanych przez bardziej liczące się na kontynencie państwa.
Z jednej strony to mit ofiary. Jako obiekt ciągłych a zarazem podstępnych ataków, Polacy przedstawiają się w barwach narodu żyjącego w ciągłym poczuciu zagrożenia zewnętrznego, broniącego trwałych, chrześcijańskich, szlachecko-słowiańskich wartości, nieugięty, uparty i niedozdobycia. Z drugiej strony mamy do czynienia z mitem mocarstwowym: silnej rzeczypospolitej, o starożytnej kulturze, tradycjach demokracji, spiżowej twierdzy broniącej Europę przed zewnęrznym zagrożeniem.
Nawet jako ofiara nigdy nie przyznaliśmy się w oficjalnym dyskursie do kulturowej zależności od innych.
Ofiara i mocarstwo - obydwie metafory łączą się ze sobą w intepretacji postkolonialnej. Obydwie są wyrazem kompleksów, symbolicznego uzależnienia. Jej przyjęcie zdaniem łódzkiej socjolożki mogłoby pokazać nowe oblicze relacji z krajami Europy Zachodniej, przełamać kompleksy, otworzyć nowy etap w relacjach.
Jakie zatem mamy cechy skolonizowanej mentalności, jakie resentymenty przeżywamy? Jest ich cztery. Po pierwsze określają nas bieda i niedostatek stabilnego kapitału. Po drugie, cechuje nas pesymizm, czarnowidztwo i niewiara we własne możliwości. Po trzecie, produkujemy tzw. “konieczne wymysły”, jak wymienione przeze mnie negatywne mity ofiary i mocarstwa. Wreszcie po czwarte, można odczytać w naszych postawach i zderzyć się w głoszonych przez nas poglądach z narzekaniami na zawłaszczenie naszej przestrzeni przez obce mody i słabość lub wręcz brak naszych wartości, by zaraz potem dostrzec jak bezmyślnie kopiujemy sprzedawane na “targowisku próżności” gadżety. Jako klucz do każdej z podanych cech nadaje się termin hegemonizacja. Mamy zatem hegemonizację przez niepewny kapitał, przez niewiarę we własny potencjał, przez utopie czy przez utowarowienie kultury.

Diagnoza jest surowa, wręcz gotowa do wyparcia. Jej autorka, literaturoznawczyni z uniwersytetu w Houston, Ewa Thompson, prezentuje też antidotum: należy nauczyć się oceniać przejawy hegemonizacji i wyciągać wnioski z ocen.
Ale czy można powiedzieć w konkluzji, że hegemonizacja to stan, którego należy unikać? Zdaniem filozofki polityki Chantal Mouffe, hegemonizacja jest nieuniknionym efektem konfliktu racji, a ten jest niezbędny w działaniu (pachnie Heglem). Nie musi się zatem kojarzyć się ona z monstrualnością dyktatury kolonialnej czy jej długotrwałymi efektami obecnymi w świadomości społecznej.
Ale czy wyrazistość jej znaczenia w użyciu teorii postkolonialnej szkodzi wyjaśnieniu? Otrzymujemy jednoznaczną odpowiedz, a w efekcie skonfrontowania z definicją belgijskiej politolog dostrzegamy relatywizm znaczeniowy hegemoniczności. Ale stajemy przed konfliktem czy wyborem?

czwartek, 11 października 2007

Miało padać


W sobotę miało padać. O ósmej pierwsze krople uderzyły o suchowolski chodnik. Niezbyt gęsto na szczęście, choć można było spodziewać się gorszego. Wyjechaliśmy ciemnożółtym autokarem do krainy suwalskich pagórków i jezior umykając w pośpiechu kroplom deszczu.
Podróż nie należała do tych, które się wspomina z zaciekawieniem. No bo miało padać. A za oknami niebo ciągle szare i zachmurzone. Jedynie urzędowy optymizm i czekoladki pana Jerzego, pilota wycieczki, pomagały.
Po półtorej godzinie jazdy, pierwszy przystanek. Przed nami ukazała się wijąca, żwirowa, utwardzona droga. Czekaliśmy przez chwilę na pilota. Można było zrobić wszystkim zdjęcie. No prawie wszystkim... hmm...coż, taka rola fotografa.
Pani przewodnik sprawnie zebrała wycieczkowiczów i ruszyliśmy ścieżką wzdłuż doliny Czarnej Hańczy.
Ruch dobrze podziałał na całą grupę. Oprócz sapania niektórych, pojawiły się pierwsze spostrzeżenia i temat dyżurny: szalone krowy. Potem były jeszcze szalone mustangi. ... chyba dość szalone tempo.
Nie do wiary! Jak tylko weszliśmy na pierwszą górkę pojawiło się to czego miało nie być. Zrobiło się jasno, a mokre w deszczowej rosie buty zabłysły odbitymi promieniami październikowego złota.
Podziwialiśmy starorzecze Czarnej Hańczy w pełnej jesiennej krasie. Musieliśmy uważać tylko na jedno. Na ścieżkach prowadzących przez prywatne posesje trzeba było omijać krowie kupy. Ale czy zwykłe krowy robią je w takich miejscach?
Pod koniec podchodów i schodów dotarliśmy do głazowiska, które, jak dowiedzieliśmy się z opowiadania pani przewodnik, w czasie II wojny światowej było miejscem wydobywania i obróbki kamienia. Część głazów dostarczono do powstającej w owym czasie siedziby Hitlera - “Wilczego szańca”. Praca w kamieniołomie musiała być prawdziwą katorgą. Prawdziwy kamień spadł jednak z serca, gdy naszym oczom ukazał się nasz żółty autobus. Mieliśmy cztery kilometry w nogach, a niektórych czekała przecież dyskoteka w Jaświłach. Cóż, nie ma lekko.
Drugi etap miał być równie ekscytujący - wiadukty w Stańczykach.
Pojawiły się one nagle, jakby spod ziemi. U podnóża pokaźnych konstrukcji rozciągała się zielona dolina. Ogrodzona, po obu stronach zalesiona, a po środku pusta, jedynie przy wejściu dotknięta ręką człowieka. Owa ręka postawiła kilka budek, pstrokatych - jedna z nich była w kolorze wojskowych barw ochronnych -, ktorych przeznaczenie nie trudno było odgadnąć. Przebywający tam ludzie mieli pobierać opłaty, tudzież oferować tzw. pamiątki. Na szczęście tylko jedna była otwarta. A w niej oprócz niezbędnych biletów można było zaopatrzyć się w kubek... z wiadomo czym na ściankach.
Weszliśmy na jeden z wiaduktów. Widok na dolinę zapierający dech w piersiach, zwłaszcza piersi tych, którzy mieli lęk wysokości.
Wydawało się, że jesień nie ozłociła jeszcze nadto drzewostanu. I że poza ludźmi inne żywe istoty zabrały się do ciepłych krajów - jak krzyczące nad naszymi głowami żurawie - albo już może śpią wciągając do płuc chłodnawe październikowie powietrze. Myliliśmy się jednak gdy zobaczyliśmy brzeg jeziora Czarna Hańcza. Żółte i jasnobrązowe liście szelesciły nam w nogach. Nie tylko one. Ile radości i pisków pojawiło się gdy zobaczyliśmy, że brzeg przepięknego jeziora pokrywają setki, może tysiące, małych żabek. Wielu chciało je, dotknąć, potrzymać i nie po to był odczarować piękną księżniczkę - te bajki zostawny na inną okazję. I wielu udało się, lecz przytrzymać dłużej niż kilka sekund te ruchliwe stworzonka było prawdziwym mistrzostwem.
Jakby pięknych widoków było mało pojechaliśmy do Smolnik. Tam na drewnianym, trochę tandetnym tarasie zobaczyliśmy panowamę suwalskiego pojezierza. W oddali widniał ostatni etap naszej wycieczki - niczym dojrzały pryszcz, odznaczała się z tła krajobrazu Cisowa Góra.
Mogło być gorzej. Deszcz nas dopadł kiedy wróciliśmy do Turtula, siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego.
Perspektywa ogniska stawała się coraz mniej ciekawa, lecz hartu ducha starczyło na ponad godzinę. Kiełbaski upiekły się prawie wszystkie. Jedynie kilku upiekło się. Miejscowy mruczek łasił się do nas zwyczajowo, wiedział bowiem, że z takiej uczty okruchy będą obfite. I rzeczywiście swoją pokaźną porcję jadł dostojnie.
Podróżnicy zmęczyli się jednak. Świadczyło o tym zasłanianie okien w autobusie. Po niewielkiej przekąsce należał się bowiem odpoczynek. Kołysały do snu krople coraz gęściej padającego deszczu.
Kiedy dojechaliśmy do Suchowli padało rzęsiście. No ale w sobotę miało padać.

(powyższy tekst ma się ukazać na stronie internetowej LO Suchowola: http://www.losuchowola.edu.pl)

sobota, 6 października 2007

Trochę jesiennej Suwalszczyzny

Pogoda dopisała wbrew zapowiedziom. Zdjęciowe pejzaże są jednak "pocztówkowe" w porównaniu z wrażeniem naocznym. Niekiedy wydaje mi się, że wolę fotografować ludzi, lecz publikowanie ich physis na blogu budzi moje skrupuły. Czy powinno?
Tak bliskich obserwacji skutków działania lodowca jeszcze nie prowadziłem. I oto dolina Czarnej Hańczy ze swoim rynnowym łożyskiem.
Melancholijność obrazów narzuca się. Zatem wybór filmowego tła dla "Doliny Issy" jest jak najbardziej uzasadniony. Ciekawe jak wygląda dworek Miłosza o tej porze roku. Zatęskniłem za Sejnami i dworkiem w Krasnogrudzie.

:-)

















wtorek, 2 października 2007

Krwiożerczy "Ambulans"?


Nie poszedłem by oddać honorowo krew. Ale kiedy zobaczyłem informację (vide:zdjęcie) to dorobiłem ideologię: nie poszedłem ze wględu na słowo "Ambulans". Czy cudzysłów oznacza, że mamy do czynienia z pseudonimem pielęgniarki, a może to nazwa instytucji?
Może następnym razem pójdę... z ciekawości.

niedziela, 30 września 2007

Przychylność losu

fot. autor

Mecz najniższej klasy rozgrywek w piłce nożnej: Eurocentr Suchowola contra Orzeł Kleszczele. Wybrałem się z ...odrobiną obaw. Przed chamstwem, ale ciekawość przemogła. Chciałem być anonimowy. Ale nie można było nie spotkać uczniów.
Spodziewałem się nieco więcej kibiców i więcej wulgarności. Ta oczywiści była - szczególnie odznaczał się jeden niespełna rozumu “kibic”, ale jej poziom nie dorastał pierwszoligowemu, głośniejszemu i bardziej zorganizowanemu (vide: doświadczenia z meczu Jagiellonia-Górnik Zabrze).
Sami mężczyźni, pestki, uczniowie z Suchowoli i gdzieniegdzie piwo. Dwie małe trybunki: jedna dla starszych, druga okupowana przez gimnazjalistówi i miejscowych tych mniej zainteresowanych.
Dopingu prawie nie było nie licząc głośnych, rymowanych i wulgarnych okrzyków młodego pijaczka. Czasami zbierały one uśmiechy, ale kilka razy został skarcony - chyba przez jednego z działaczy, a potem sędziego, który stwierdził, że jego wypowiedzi są żałosne. Jego reakcja zaskoczyła mnie nieco. Najpierw przeprosił publicznie - i zyskał za to uznanie w podniesionym kciuku arbitra, potem, po gwizdku sędziego na przerwę, podbiegł i zaczął po raz kolejny tłumaczyć się.
Drużyna Suchowoli miała szczęście, że nie przegrała całego meczu. Do 30 min. drugiej połowy jednak zasłużenie przegrywała 1:2, gdy w zderzeniu podbramkowym sędzia podyktował rzut karny przeciwko Kleszczelanom. Zawodnicy Orła tak byli przeciwni decyzji sędziego, że dwóch zostało wyrzuconych z boiska zapewne za zbyt ostre krytykowanie jego decyzji. Cóż z tego, skoro piłkarz Eurocentru karnego nie wykorzystał, a Kleszczelanie mieli jeszcze dwie stuprocentowe sytuacje. Dopiero kontratak Suchowolan przyniósł wyrównującego gola. Nie było ich jednak stać na więcej.
Jak z resztą w całym meczu. Brak solidnych rozgrywających umiejących przytrzymać piłkę. W ataku akcje przypadkowe, bez zawiązania sytuacji podbramkowej - pierwsza bramka dla Suchowolan padła po samobójczym uderzeniu jednego z piłkarzy drużyny przeciwnika. Potem doszły wątpliwe zmiany osobowe na tzw. oldboyów.
Kleszczelanie potrafili dłużej utrzymać sie przy piłce. Mieli silniejszych obrońców i nieco lepszych napastników. Wyróżniały się jednostki. Eurocentr przeważał dobrze zgraną taktyką łapania na pułapki offside’owe. Piłkarze Orła tego elementu gry jeszcze nie opanowali.

W sumie remis 2:2.

Filmowe tło dla "Katynia"


Adam Krzemiński o trzech filmach poświęconych relacjom sąsiedzkim w kontekście trudnych kwestii historycznych: polski “Katyń”, niemiecki “W końcu przychodzą turyści” i rosyjski “Franz i Polina” (Polityka, 29.09.2007).
Wnioski redaktora “Polityki” są pesymistyczne: film Wajdy jest zapatrzeniem się we własne traumy, bez wizji dialogu polsko-rosyjskiego - to ciągłe samotne przeżywanie miejsca pamięci; niemiecka realizacja, zdaniem autora artykułu najbogatsza w treści i stawiająca trudne pytania, nie potrafi rozwiązać problemu, jaki pojawia się w momencie gdy brakuje partnera do dialogu; wreszcie rosyjski film unika dialogu pokazując jak 12-letni Kazimierz (sugestia, że chodzi o polskie dziecko) zabija ofiarnego esesmana, by, jak można sądzić, w ten sposób zerwać długo nawiązywany uczuciowy dialog rosyjsko-niemiecki.
Czy zatem mamy kryzys? Nieodkrywcze to stwierdzenie. W odniesieniu do Niemiec warte pytania dlaczego tak się dzieje, lecz odpowiedź, że po prostu jest brak partnerów, wydaje się wystarczająca. Adam Krzemiński podsumowuje też pozostałych sąsiadów: Rosję i Polskę. Ta pierwsza nie dojrzała jeszcze do krytycznego oglądu własnej pamięci społecznej. Opisany “Katyniem” stan dyskusji w Polsce też ma swoje oczywiste wyjaśnienie. I nie tyle należy upatrywać go w niedojrzałości strony rosyjskiej. W dyskusji o niemiecko-polsko-rosyjskiej polityce historycznej jeden z rosyjskich dyskutantów miał powiedzieć, że - w odróżnieniu od tego co robią bracia Kaczyńscy - Rosjanie Niemcom żadnych rachunków nie wystawiają.
Ale czy “Katyń” nawiązuje do aktualnej polityki zagraniczej PiSu? Nie. Wajda był senatorem PO - to po pierwsze. Po drugie - reżyser opowiada osobistą historię, bowiem w Katyniu zginął jego ojciec. Historia opowiadania w “Katyniu” nie jest jednak wyłącznie Wajdy. To obolałe miejsce pamięci polsko-rosyjskiej, przemilczanej przez komunistyczne władze państwowe i domagającej się symbolicznego opłakania. I film to czyni. Ale czy tylko tego należało oczekiwać? Z punktu widzenia PiSowskiego elektoratu, chyba tak. I w tym tkwi polityczno-wyborcza aktualność "Katynia".
Nie dojrzeliśmy do przepracowania tej części pamięci społecznej. Już szykują się pielgrzymki do kina. W białostockim kinie “Pokój” bilety można kupić dopiero po wcześniejszym zamówieniu, a w Suchowoli oczekuje się kiedy można będzie zaprowadzić tam uczniów. I cóż można będzie zobaczyć jak nie propagandowy afisz, jak sugeruje Adam Krzemiński?
Krytyka ostatnich dokonań Wajdy odbywa się tu i ówdzie (ubiegłotygodniowy felieton Szerszunowicza w lokalnym "Kurierze Porannym"). Lecz jest marginalizowana, bowiem autor jest zbyt jednoznaczną ikoną polskiej kinomatografii, by potraktować poważnie, a nie jak obrazoburstwo czy spisek, taką krytykę. I chyba na tym wypada zatrzymać się.