niedziela, 19 grudnia 2010

Chodzenie po...

Uliczny sprzedawca Biblii. Fot. JM

Na końcu chodnika, na oko w odległości 20 metrów od drzwi hotelu, biegła ruchliwa ulica. Chodnik prowadził ku niej nieco pod górę, chodnik taki polski, z kostki. Po prawej stronie od wyjścia znajdował się stolik i zmontowane z nim siedzenie. Siedział przy nim ubrany w ciemny uniform młody człowiek, raz kobieta - wszyscy okropnie znudzeni obowiązkiem. Popatrywałem na nich z perspektywy stojących koleżanek i kolegów, palących przed hotelem
Fot. JM
Na prawo, jakieś trzysta metrów od wyjścia kolejna jezdnia, a za nią szeroki pasaż, za którym plaża z ciemnym piaskiem. Morze znam wieczorne, ciemne, piwne. Wilgotny piasek nie przeszkadzał, przechodnie i biegający migali z punktu obserwacyjnego  ustalonego w pozycji „na kucki”. Za głową miałem światła tętniącego 24h życiem miasta. Dużo światła. W pierwszej linii stały hotele, poprzedzielane uliczkami prowadzącymi wgłąb lądu. Wzdłuż mojej, po prawej, stała stara, pamiętająca zapewne początki miasta, rozpadająca się modernistyczna kamienica. Na parterze eksploatowana przez sklepikarzy, na piętrach zamieszkała przez niewybrednych. Inne stare kamienice tak wyglądały, a na pewno jedna, której skupiła moją uwagę sznurem umocowanym między oknami, w wiszącym na nim praniem. 
Z hotelu na lewo biegła równoległa do hotelu ulica ruchliwa, pełna młodych przechodniów. Sklepiki z galanterią, kantor, spożywczy otwarty 24h. Atmosfera jakby z 18 dzielnicy Paryża, może tylko mniej ludzi na chodnikach. Wieczorem moją uwagę przyciągnęła rozbiórka kamienicy, która uległa nieznanej mi katastrofie. Około 21.00 zamknięto część pasa jezdni. Po drugiej stronie stał niewielki tłumek gapiów, młodych i w średnim wieku, niektórzy przystawali i przechodzili. Po drugiej stronie pracowała koparka - na niewielkiej przestrzeni, w pobliżu drutów elektrycznych. Wyglądało to dość niebezpiecznie, ale i spektakularnie. Niewielki dymek kurzu unosił się nad miejscem, a koparka powoli wspinała się unoszona gruzem, który stanowił efekt jej pracy. 

Pustynia Negev to szaro-czarne pola, gdzieniegdzie jasne, zupełnie bez wydm. Tu i tam pojawiają się osiedla beduinów - wolnostojące chaty, baraki dla zwierząt hodowlanych, może jucznych. Wszystko to można oglądać z budzących zazdrość dróg. Na skrzyżowaniach można zobaczyć beduińską kobietę. W ciemnym stroju przykrywającym głowę i sięgających do pół-łydki, z delikatnym haftem. Kobieta - jak ta, którą widziałem na jednym z pustych skrzyżowań - jest zwyczajowo zawsze w czyimś towarzystwie, choćby dziecka. Czego jak czego, ale dzieci beduinom nie brakuje - uważają Izraelczycy, złośliwie i z żalem komentując brak zaangażowania w życie publiczne kraju. Czy my mamy dużo Cyganów - usłyszałem. 

Pustynia Negev kryje ważne dla funkcjonowania państwa ośrodki - elektrownie atomową, ośrodek badań nuklearnych, jak o tym piszą Chojnowski & Tomaszewski. Niczego nie widać z okien auta, czyli kryje dobrze, choć nie wiadomo co. Pustynia, niekiedy rzędy drzewek owocowych, osady - tyle widać. 
Lehavim. Fot. JM
Za to Lehavim wydaje się, że nie ma nic do ukrycia przed zwiedzającym. Ponad 6 tyś. mieszkańców żyje w jasno brązowych, niewysokich domach, stawianych, jak to widać z lotu ptaka według planu, na który składają się dwa koncentryczne układy kręgów. Jezdnie, szpalery drzew, chodniki, trawa. Roślinność podlewana wodą z odzysku - aż strach wyobrazić sobie efekty kilku dni bez wody. Dla mieszkańców dwa ośrodki sportowe - dwa baseny, sale gimnastyczne, siłownie. Dwie szkoły: żłobek i przedszkole razem, a poza miastem zespół szkół - 12 klas (levels) z około 1400 uczniami, 60 ha ziemi, dwa ogrody w dużym kampusie, gdzie każda klasa ma swój budynek. Oprócz specjalizacji rolniczej szkoła ma profil medialny. Studio filmowe budzi zazdrość, zwraca uwagę przestrzeń zagospodarowana przez uczniów wokół lokalnej rozgłośni radiowej, obejmującej zasięgiem całe miasteczko. Nad wszystkim czuwa mayor z ekipą, w jasnym budynku merostwa. Zwracały uwagę prace plastyczne na ścianach. Jak gdzie indziej tak i tu eksponuje się osiągnięcia - puchary wszędzie są takie same. 
Wielkość Jerozolimy umyka wzrokowi za licznymi wzgórzami i zielenią. Horyzont widzenia tworzą zbocza w białymi plamami domów. Nie wiadomo którędy wjeżdża się do podnóża jednego ze wzgórz, potem uliczkami, przeciskając się między wykopami ekip prac remontowych dociera się do jakiegoś punktu. I oto jestem na starówce. Przewodnik mówi, że na przeciwległym zboczu - bardzo dobrze oświetlonym - widać kirkut, a tu po drugiej stronie ulicy dwuskrzydłową bramę wejściową do najstarszego chrześcijańskiego kościoła w Jerozolimie - kościoła ormiańskiego. Dalej dość marsz wąskimi uliczkami do niezwykłego budynku, kryjącego w sobie ponad dwutysiącletni trakt. Na ścianie wyobrażenie sceny rodzajowej z tego okresu namalowane przez współczesnych Francuzów. Dookoła grupki turystów. 
Uliczki wiją się, krzyżują, zmieniają poziomy... budynek studium judaizmu reformowanego, meczet, kościół, a wśród przechodniów najlepiej rozpoznawani są ortodoksi. W różnych pozach - leniwie siedzący na ławeczkach ukrytych w zakamarkach, mali bawiący się na wepchniętych między kamienicy placykach zabaw, śpieszący się nie wiadomo dokąd. Na drugim poziomie zauważalności mieszczą się nieco zagubieni turyści. Tłum gęstnieje w pasażu prowadzącym w okolice bazyliki Grobu Pańskiego. Pchli targ, bazar ciągnący się przez minimum 300 metrów, nie licząc odnóg odchodzących w prawo i w lewo. Wśród sprzedających Arabowie, Ormianie. Chusty, świece, świeczniki, asortyment pamiątek z napisem Jerozolima - wszystko migało przed oczyma. Duży zgiełk. 
Fot. JM
Jakimś bocznym wejściem, do którego prowadziły schody w dół weszliśmy na placyk, który jak się okazało mieści się na wysokości piętra bazyliki Grobu Pańskiego. Do placyku prowadziła droga przez komnatę będącą kościołem koptyjskim, pilnowanym przez smagłych kapłanów. Przewodnik chodził tamtędy dziesiątki razy, a kapłani byli przyzwyczajeni do tego, że ktoś przychodzi i wychodzi. Nie narzucali się prośbą o jałmużnę. 
Z ciemnych korytarzy i komnat wychodzi się na piętro... jak się okazało zamieszkane przez etiopskich mnichów - nie odróżniłbym ich od koptyjskich. Siedzieli spokojnie wzdłuż białych murów swojej osady. Kształty domków przypominały domki pustynnych osadników z „Gwiezdnych wojen” - wtopione w tło, zaokrąglone, betonowe lub gliniane. Jedynie obok stojące zdezelowane sprzęty coś mówiły o życiu materialnym. 
Wioska afrykańska. Fot. JM
Potem wyjście z podwórza, przejście przez jeszcze jeden korytarz, schodami w dół i nagle wchodzi się na dziedziniec wielkości dwóch boisk do siatkówki. Grupki ludzi, mówiące po włosku, hiszpańsku i rosyjsku. Po prawej stronie wejście. 

Fot. JM
Spora przestrzeń w bazylice, oświetlona słabym światłem dziennym. Poza tym półmrok i świece wiernych, tutaj głównie Rosjan. Klękali przy płycie symbolizującej miejsce gdzie leżało ciało Chrystusa po zdjęciu z krzyża, stali w kolejce do symbolicznego miejsca, gdzie stał krzyż, wreszcie długi ogonek do Grobu Pańskiego. Nagromadzenie symboli sprawiało wrażenie, że chodzi się po bazarze - każde wejście było wejściem do kościoła jakiegoś obrządku, kościoła zredukowanego do ołtarza. Grób Pański miał dwa „dojścia” - główne, i ... kuchenne, do którego szybko poprowadził nas przewodnik, uraczywszy uprzednio opowieścią o przewagach mistycyzmu prawosławnego i znaczeniu ognia, który pojawia się w Grobie Pańskim. Po przeciwnej stronie od wejścia, w ciemnym zakamarku znajdowała się ledwie widoczne wejście. U wejścia siedział na czarno ubrany mnich, jeden z takich, których już widziałem piętro wyżej. Ten miał być Koptem. Przewodnik uściskał się z nim i zamienił kilka słów, na co ten szybkim ruchem przesunął zasłonę z tkaniny. Oto jest Grób Pański - wersja „widok z tyłu”. Nieliczni turyści skwapliwie rzucili się do małej wnęki by zobaczyć i dotknąć „zjawisko”. Jak przykładny turysta, a nieprzykładny wierny, zrobiłem zdjęcie kawałka muru. 
Kiedy wchodziłem do hali widowiskowej na spektakl „Momentum”, kontrolujący bilety młody człowiek zwrócił mi uwagę, że podczas widowiska nie można robić zdjęć. Skwapliwie przytaknąłem. Usiadłem na skrajnym miejscu, w bocznym sektorze. Komplet widzów plus wrażenia nie do opisania, do obejrzenia. Zobaczenie siebie na ekranie, do wspominania. Za resztę zapłaciło...






Brak komentarzy: