wtorek, 4 września 2007

Przewodnik czy kompan - o pewnym dylemacie


Kim być wchodząc do klasy? Oczywiście sobą. No tak, ale wtedy młodzież w klasie nie nazywałaby się uczniami, a ja nauczycielem obiciążonym jakimś programem, podręcznikiem. A mimo to sobą? Na luksus pracowania z wybranymi treściami w podręczniku można pozwolić w szczególnych sytuacjach. Ale poza nimi, jakich wyborów dokonywać? Tutaj zdaje się rządzić “skuteczność”, metoda, wychowanie do osiągania sukcesu. Zapewne po raz trzeci można byłoby także zaprzeczyć i powiedzieć, że mimo to trzeba być sobą. Są jednak tacy, którzy uważają, że światy nauczyciela i ucznia nie przystają: mamy inne role, dzieli nas doświadczenie, oczekiwania, oczywiście wiek i nawet strój.
Dystans może nawet urosnąć do monstrum nie do pokonania - a komunikacja zakłada zrozumienie wzajemnych intencji, nastawienie na zrozumienie. Ale czy można mówić o wzajemności? Czy mamy, nauczyciele i uczniowie, te same umiejętności empatii, zatem czy jesteśmy nastawieni na zrozumienie? Wydaje się, że ci pierwsi mają przewagę, że ci pierwsi są ponadto w szkole po to, aby dostarczyć wsparcie i wiedzę. Czy może być mowa o równości. Stawiam tezę, że jednak nie.
Spróbuję podać krytyce to pojęcie, krytyce która obali zasadność, chyba i tak kruchej, idei szkolnego partnerstwa.
Trudno nie zgodzić się, że podstawą sukcesu pedagogicznego jest umiejętność komunikowania i komunikowania się. Istnienia barier, rzekłbym, że tych z kategorii kulturowych, jest świadomych wielu nauczycieli. Często spotykamy się z milczeniem - ot choćby jako reakcję na tak wydawałoby się banalne pytanie: co ci się kojarzy z pojęciem Francja. A czasami pretensje, złość czy agresję. A zatem spotkanie w klasie to jakby spotkanie z Innym. A to zakłada obcość, odrębność, nieprzekładalność. Jak realizować komunikację, jeśli nie założymy nadrzędności instytycjonalnej szkoły, a zatem państwa.
Obecność organizacji społecznej, jaką jest państwo, mobilizuje obydwie strony... do kompromisu.
W związku z tym komunikacja staje się możliwa dzięki przekonaniu - głównie dorosłych, że uczniowie do szkoły powinni chodzić, ukończenie jej bowiem jest niezbędne w awansie społecznym, a dorośli, wcieleni w rolę nauczycieli są przedstawicielami państwa, mają nałożoną misję - z którą nie muszą się utożsamiać, lecz wielu dzięki niej czuje się potrzebnymi. Do szkoły chodzicie “bo tak trzeba”, “bo musicie”, “bo rodzice tego chcą”, “bo będą się śmiać sąsiedzi”. A zatem i my i wy skoro już tu jesteśmy to nie uprzykrzajmy sobie życia.
Ale w ten sposób można wskazać podwójną władzę nad uczniami: rodzicielską i państwową, reprezentowaną przez nauczycieli. Takiej presji 99% uczniów poddaje się, a w konsekwencji frustruje się niemiłosiernie. Lub też adaptuje się, widząc w niej nie do ominięcia szczebel na drodze do kariery. Ich głos jest zazwyczaj mało słyszalny.
Możemy założyć, że nie każdy nauczyciel zgadzą się z taką formą dominacji, albo też, że nie każdy jest śwadomy jej sprawowania. W obydwu przypadkach sprowadza się to do tworzenia ukrytego wspólnego frontu “walki z systemem” władzy państwowej. Dla większości dorosłych jest to tylko przedłużenie polskiej tradycji walki, z Turkiem, z zaborcą, okupantem hitlerowskim czy komuną. Tutaj komunikacja realizuje się w codziennym kontakcie, a szczególnie na klasówkach: nikt bowiem nie zasługuje na to, aby nie zdać, na “dwójkę” każdy może się nauczyć. A przynajmniej nauczyć się ściągnąć, czy zdać choćby za otwarcie ust.
Oprócz porozumienia ponad opresyjną władzą trzeba rozważyć, znacznie rzadsze, porozumienie “dla sukcesu”. To także iluzoryczne partnerstwo opiera się na autorytecie nauczyciela, jakoby ten jest zdolny do zagwarantowania uczniowi przyszłego sukcesu. I bardzo często tak jest: solidna praca pod kierunkiem przynosi rezultaty w postaci zdanych egzaminów.
Partnerstwo dla zainteresowań - to sporadyczne porozumienie wynikające z niewielkiej różnicy wieku między młodymi, początkującymi nauczycielami a uczniem. Musi mieć jednak ono granice, w przeciwnym razie jest ryzyko zdominowania nauczyciela przez uczniów. Wówczas powstaje model rywalizacji, w którym uczniowie odnoszą krótkotrwałe zwycięstwo w walce z systemem, sprowadzonym do osoby nauczyciela. W partnerstwie dla zainteresowań sukcesem, jak sądzę, może być tylko pojedyńcza relacja. To rzadkość, niekiedy oparta o fascynację osobą nauczyciela.

Wspólna walka z systemem, partnerstwo dla kariery, dla zainteresowań - wszystkie one podkreślają słabość partnerstwa w tej sferze życia społecznego. Wydaje się bowiem, że partnerstwo zdefiniować można jako równą relację opartą na wspólnym temacie zainteresowań dającą dużą swobodę i niezobowiązującym kontakcie. Takie partnerstwo przynosi zadowolenie i rozwija, przede wszystkim w dziedzinie nawiązywania dalszych cennych kontaktów. Oczywiście “szkolne partnerstwo” nie traktuję jako zło absolutne. Jest za to jakąś nieosiągalną ideą, iluzją, a marksiści powiedzieliby, że wynikiem braku świadomości klasowej, czy prościej naiwnością. Z innej strony to może być objaw braku respektu dla władzy rodzicielskiej opartej tak na pokrewieństwie, jak na różnicy wieku i przewadze uzasadnianego wiekiem większego doświadczenia. Czy jednak aby nie widać tu silniejszej opresji w relacjach władzy?

4 komentarze:

Miladka - Anna Rogozińska pisze...

Owszem, Macowcy bywają ortodoksyjni (podobnie jak wszelkiego rodzaju Open-Source'owcy), ale to specyficzny rodzaj ortodoksji - dla wielu to fetyszyzm estetyczny i społeczny (demonstracja tego, że mnie stać?). W końcu jeśli chcesz mieć komputer o świetnych specyfikacjach, raczej nie kupisz Maca. Jeśli chcesz wydać na niego sensowną w stosunku do zawartości ilość kasy, to też raczej nie kupisz Maca. Maca kupuje się dla wyglądu, dla podkreślenie statusu społecznego (tutaj i pieniądze, i kojarzenie marki z edukacją i artystami).
W gruncie rzeczy racjonalny powód mają przede wszystkim graficy komputerowi. Ale mogę oczywiście upraszczać:-)

Twój blog wygląda ciekawie, chyba tu zostanę;-) Co do relacji uczniów i nauczycieli, może kategorią łączącą władzę i partnerstwo (a przydatną w Twojej analizie) byłaby kategoria gry ze ściśle ustalonymi regułami, ale nie będącej formą opresji?

Janek pisze...

Zgodzę się, że pojęcie "gry" stwarza większą przestrzeń inteprentacyjną. Być może, a nie jestem pewien, podstawową relacją w grze jest "agon", czyli rywalizacja i związany z nią kontakt, komunikacja, tworzenie zasad współżycia.
Wedle zasad Bourdieu, w znacznym uproszczeniu, szkoła jest miejscem realizacji przemocy symbolicznej. Ale może powinniśmy wyjść poza ten paradygmat?
Dzięki, jesteś pierwszą komentatorką mojego bloga. Zatem szczególne podziękowania ;-)

Miladka - Anna Rogozińska pisze...

Grrr, tym, czego najbardziej nie lubię w Bloggerze (i przyczyną, dla której niedługo przenoszę blog na Wordpressa) jest to, że jako komentujący nie dostajesz powiadomień o tym, że ktoś odpisał na twój komentarz.
Przemoc symboliczna to przydatna kategoria, ale martwi mnie zachłyśnięcie się Bourdieu - na wszelkich konferencjach socjologicznych słychać ostatnio tylko to nazwisko;-) I kapitał społeczny i przemoc symboliczną:-)

Janek pisze...

Nie mam doświadczenia konferencyjnego w tej dziedzinie, więc nie będę polemizował. Ale pojęcia Bourdieu traktuję, na swój własny, interpretacyjny użytek - zaznaczając subiektywność tego użytku - jako opis i konstrukcję pojęciową do "wyjścia po za". Aby jednak wyjść trzeba wejść i poznać. Próbuję to robić, bez pretensji do bycia znawcą rzeczy.
O Lucu Boltanskim też swego czasu słyszałem, w kategoriach, w jakich ty opisujesz obecność Bourdieu na konferencjach :-) Pozdrawiam Miladko