czwartek, 11 października 2007

Miało padać


W sobotę miało padać. O ósmej pierwsze krople uderzyły o suchowolski chodnik. Niezbyt gęsto na szczęście, choć można było spodziewać się gorszego. Wyjechaliśmy ciemnożółtym autokarem do krainy suwalskich pagórków i jezior umykając w pośpiechu kroplom deszczu.
Podróż nie należała do tych, które się wspomina z zaciekawieniem. No bo miało padać. A za oknami niebo ciągle szare i zachmurzone. Jedynie urzędowy optymizm i czekoladki pana Jerzego, pilota wycieczki, pomagały.
Po półtorej godzinie jazdy, pierwszy przystanek. Przed nami ukazała się wijąca, żwirowa, utwardzona droga. Czekaliśmy przez chwilę na pilota. Można było zrobić wszystkim zdjęcie. No prawie wszystkim... hmm...coż, taka rola fotografa.
Pani przewodnik sprawnie zebrała wycieczkowiczów i ruszyliśmy ścieżką wzdłuż doliny Czarnej Hańczy.
Ruch dobrze podziałał na całą grupę. Oprócz sapania niektórych, pojawiły się pierwsze spostrzeżenia i temat dyżurny: szalone krowy. Potem były jeszcze szalone mustangi. ... chyba dość szalone tempo.
Nie do wiary! Jak tylko weszliśmy na pierwszą górkę pojawiło się to czego miało nie być. Zrobiło się jasno, a mokre w deszczowej rosie buty zabłysły odbitymi promieniami październikowego złota.
Podziwialiśmy starorzecze Czarnej Hańczy w pełnej jesiennej krasie. Musieliśmy uważać tylko na jedno. Na ścieżkach prowadzących przez prywatne posesje trzeba było omijać krowie kupy. Ale czy zwykłe krowy robią je w takich miejscach?
Pod koniec podchodów i schodów dotarliśmy do głazowiska, które, jak dowiedzieliśmy się z opowiadania pani przewodnik, w czasie II wojny światowej było miejscem wydobywania i obróbki kamienia. Część głazów dostarczono do powstającej w owym czasie siedziby Hitlera - “Wilczego szańca”. Praca w kamieniołomie musiała być prawdziwą katorgą. Prawdziwy kamień spadł jednak z serca, gdy naszym oczom ukazał się nasz żółty autobus. Mieliśmy cztery kilometry w nogach, a niektórych czekała przecież dyskoteka w Jaświłach. Cóż, nie ma lekko.
Drugi etap miał być równie ekscytujący - wiadukty w Stańczykach.
Pojawiły się one nagle, jakby spod ziemi. U podnóża pokaźnych konstrukcji rozciągała się zielona dolina. Ogrodzona, po obu stronach zalesiona, a po środku pusta, jedynie przy wejściu dotknięta ręką człowieka. Owa ręka postawiła kilka budek, pstrokatych - jedna z nich była w kolorze wojskowych barw ochronnych -, ktorych przeznaczenie nie trudno było odgadnąć. Przebywający tam ludzie mieli pobierać opłaty, tudzież oferować tzw. pamiątki. Na szczęście tylko jedna była otwarta. A w niej oprócz niezbędnych biletów można było zaopatrzyć się w kubek... z wiadomo czym na ściankach.
Weszliśmy na jeden z wiaduktów. Widok na dolinę zapierający dech w piersiach, zwłaszcza piersi tych, którzy mieli lęk wysokości.
Wydawało się, że jesień nie ozłociła jeszcze nadto drzewostanu. I że poza ludźmi inne żywe istoty zabrały się do ciepłych krajów - jak krzyczące nad naszymi głowami żurawie - albo już może śpią wciągając do płuc chłodnawe październikowie powietrze. Myliliśmy się jednak gdy zobaczyliśmy brzeg jeziora Czarna Hańcza. Żółte i jasnobrązowe liście szelesciły nam w nogach. Nie tylko one. Ile radości i pisków pojawiło się gdy zobaczyliśmy, że brzeg przepięknego jeziora pokrywają setki, może tysiące, małych żabek. Wielu chciało je, dotknąć, potrzymać i nie po to był odczarować piękną księżniczkę - te bajki zostawny na inną okazję. I wielu udało się, lecz przytrzymać dłużej niż kilka sekund te ruchliwe stworzonka było prawdziwym mistrzostwem.
Jakby pięknych widoków było mało pojechaliśmy do Smolnik. Tam na drewnianym, trochę tandetnym tarasie zobaczyliśmy panowamę suwalskiego pojezierza. W oddali widniał ostatni etap naszej wycieczki - niczym dojrzały pryszcz, odznaczała się z tła krajobrazu Cisowa Góra.
Mogło być gorzej. Deszcz nas dopadł kiedy wróciliśmy do Turtula, siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego.
Perspektywa ogniska stawała się coraz mniej ciekawa, lecz hartu ducha starczyło na ponad godzinę. Kiełbaski upiekły się prawie wszystkie. Jedynie kilku upiekło się. Miejscowy mruczek łasił się do nas zwyczajowo, wiedział bowiem, że z takiej uczty okruchy będą obfite. I rzeczywiście swoją pokaźną porcję jadł dostojnie.
Podróżnicy zmęczyli się jednak. Świadczyło o tym zasłanianie okien w autobusie. Po niewielkiej przekąsce należał się bowiem odpoczynek. Kołysały do snu krople coraz gęściej padającego deszczu.
Kiedy dojechaliśmy do Suchowli padało rzęsiście. No ale w sobotę miało padać.

(powyższy tekst ma się ukazać na stronie internetowej LO Suchowola: http://www.losuchowola.edu.pl)

Brak komentarzy: